Nazwisko Blake’a Edwardsa z pewnością mówi wiele miłośnikom klasycznej komedii. Kiedy przywołamy filmografię tego zmarłego w 2010 roku twórcy, to przeważają w nich filmy lekkie, pełne humoru sytuacyjnego i nierzadko szalonej zabawy. W końcu to on zaprosił widzów na wspólne śniadanie u Tiffany’ego z Audrey Hepburn oraz wpadł na trop Różowej Pantery. Pośród tych wszystkich tytułów, które doskonale spełniają swą funkcję na rozjaśnienie spokojnego wieczoru, natrafić można jednak na pozycję dość odmienną na tle portfolio Edwardsa. Mowa tu o pewnym rzadko przywoływanym dramacie z 1962 roku poruszającym w dość gorzki sposób wszechobecny problem alkoholizmu.
Geneza Dni wina i róż sięga telewizyjnej antologii Playhouse 90. Był to program, który przedstawiał 1,5-godzinne spektakle dramatyczne na antenie telewizji CBS. Z początku emitowane na żywo, a z czasem puszczane z nagrywanej wcześniej taśmy dramaty gościły w odbiornikach Amerykanów w latach 1956-1960. Napisana przez J.P. Millera sztuka Dni wina i róż miała premierę 2 października 1958, przeniesienia jej na szklany ekran podjął się przyszły znany reżyser John Frankenheimer (późniejszy autor m.in. Twarzy na sprzedaż czy Ronina), z kolei ekranowe małżeństwo zmagające się z kryzysem alkoholizmu zagrali Cliff Robertson i Piper Laurie. Spektakl zyskał ciepłe przyjęcie ze strony krytyków, a także nominację do Emmy. Producent cyklu Martin Manulis wypatrzył w tej z życia wziętej historii potencjał na film kinowy. W tym celu połączył siły ze świeżo uformowaną firmą producencką Jalem Productions, należącą do hollywoodzkiej gwiazdy Jacka Lemmona, który na swe barki wziął także główną rolę.
Joe Clay to odnoszący sukcesy pracownik firmy skupiającej się na public relations w San Francisco. W miejscu pracy cieszy się opinią zaufanego człowieka. Nie ma zlecenia, które koniec końców okazałoby się dla niego niewykonalne. Dość powiedzieć, iż na specjalne życzenie klienta ma przygotowaną motorówkę pełną młodych wykwintnie ubranych dziewczyn. Właśnie przy okazji tego zadania splotą się drogi specjalisty reklamowego z młodziutką sekretarką Kristen. Choć pierwsze spotkanie dwojga okaże się dalekie od ideału i dziewczyna z początku będzie zbywać swego adoratora, to jednak spotkanie przy kolacji zbliży do siebie pracowników korporacji. Nie minie dużo czasu, gdy para będzie mieć za sobą ślub, narodziny córeczki, a także przestronne mieszkanie. Idylla w końcu jednak zostaje natychmiastowo przerwana, a cichą rolę w tym zaczyna odgrywać niepozorna butelka alkoholu. To właśnie ona doprowadzi do utraty pracy przez Joego oraz pożaru, który doszczętnie strawi przytulny kąt rodziny Clayów. A to dopiero okazuje się jedynie początek powolnego upadku małżonków…
Wbrew temu, co obiecywać może reżysersko–aktorski duet Blake’a Edwardsa i Jacka Lemmona, który w momencie premiery mógł nastawiać bywalca sal kinowych na pogodną rozrywkę (w końcu 4 lata później weźmie udział w zwariowanym Wielkim wyścigu), Dni wina i róż to kino nacechowane goryczą i twardym osadzeniem w świecie rzeczywistym. Najwięcej optymizmu widz odnajdzie w pierwszych scenach filmu, w których to poznaje bohaterów i staje się świadkiem rodzącego się między nimi uczucia. Poniekąd właśnie dzięki sielankowości pierwszego aktu scenariusza losy Joego i Kristen tak skutecznie chwytają za serce, a ich widok w stanie upojenia alkoholowego bardziej budzi współczucie niż obrzydzenie. Problem uzależnienia jest tu przedstawiony jako droga ciężka, nierzadko zwodząca i pełna wykolejeń czy złudnych nadziei. Odbiorca nie zastanie tu wielu aż nazbyt wyraźnych hollywoodzkich zagrywek. Edwards nie szczędzi „zimnego moczu” choćby w samym zakończeniu, które z czystym sumieniem ciężko określić mianem happy endu. Bardziej pełni ono funkcję światełka w ciemnym tunelu, przez który ślepo błądzili bohaterowie. To właśnie owa ostatnia scena podkreśla doskonałość dzieła Edwardsa i sprawia, iż widz jest w stanie uwierzyć w tę historię, a być może choćby i utożsamić się z nią.
Dni wina i róż to poniekąd koncert aktorskiego duetu. Jack Lemmon już chociażby w przypadku swego fantastycznego występu w Garsonierze udowodnił, iż czuje się jak ryba w wodzie, grając poczciwych pracowników biurowych. Przez dużą część filmu niby robi to samo co w nieśmiertelnym klasyku Wildera, tylko po to, by z czasem zaskoczyć wagą swego talentu dramatycznego. Joe Clay to postać upadła, jednak też pełna determinacji i nadziei. Dzięki wdziękowi Lemmona ciężko na nią patrzeć inaczej niż jako na ofiarę, której się po prostu kibicuje w wyjściu na prostą. Sceny w izolatce w jego wykonaniu to z kolei niezaprzeczalna aktorska potęga, która miała tego pecha, iż o Oscara konkurowała z ikoniczną kreacją Gregory’ego Pecka w Zabić drozda (by jeszcze nie wspomnieć, iż w swej kategorii u boku miała także hipnotyzującego debiutanta z Wysp Brytyjskich – Petera O’Toole’a). Choć śmiało można powiedzieć, iż do czynienia widz ma z jednym z największych aktorskich wyczynów Lemmona, to jednak jego wielkość nie pozwala przysłonić także talentu 27-letniej Lee Remick. Rola małżonki okazała się wcale nie mniej trudna. Wiarygodna jest, jak się da, zarówno jako dziewczyna z sąsiedztwa z początkowych scen, jak i jako przesiąknięta whiskaczem nieszczęśliwa kobieta, desperacko topiąca swe smutki w zawartości kolejnych butelek.
Choć Dni wina i róż wydają się z perspektywy dekad kinem dość zapomnianym, to jednak przy czasach, w jakich powstawał, jest dziełem na swój sposób odważnym, unikającym popadania w fałsz ekranu i niebojącym się mówić w oczy prawdy o życiu z alkoholem. A robi to w sposób jak najmniej łopatologiczny i wiarę pokłada w znakomitych dialogach czy możliwościach aktorów. W jednej ze scen zdesperowany ojciec próbuje przyprowadzić swą upojoną córkę do porządku, poprzez postawienie jej pod prysznic i odkręcenie lodowatej wody. Ten film niemalże działa jak taki zimny prysznic dla widza, jednocześnie po to, by dać mu pewną nadzieję i udowodnić, iż istnieją wyjścia choćby z najgłębszej otchłani.