Dlaczego przestaliśmy utrzymywać kontakt z rodziną męża – opowieść o zmęczeniu
Czasem zerwanie więzów z bliskimi to nie tragedia, a wyzwolenie. Nikogo z nas – ani mnie, ani Tomasza – nikt nie wyrzucił, nie obrażał wprost, nie przeklinał. Po prostu w pewnym momencie zrozumieliśmy, iż dla całej jego rodziny staliśmy się żywym bankomatem. I broń Boże, jeżeli nie wyciągniesz gotówki na pierwsze żądanie – wtedy cię wymazują, ignorują, aż nagle znów o tobie pamiętają, gdy tylko czuć w powietrzu zapach pieniędzy.
Zaczęło się od zwykłej życzliwości. Chcieliśmy pomagać – rodzicom, siostrzeńcom, kuzynostwu. Raz podałeś rękę, drugi raz nie odmówiłeś – i poszło. Ludzie przyzwyczajają się do dobroci błyskawicznie, szczególnie jeżeli ta dobroć to darmowe złotówki. Co gorsza, wdzięczność znika w mgnieniu oka, pozostaje tylko przekonanie: skoro raz dali, to znaczy, iż muszą dawać zawsze.
Nasza rodzina zamieniła się w karmnik. Nie rodzicielski, ale „wszechrodzinny”. Dawaliśmy z siebie wszystko – odmawialiśmy sobie, byle tylko komuś pomóc. Zamiast wdzięczności słyszeliśmy tylko: „Ale wam szkoda? Przecież was stać!” Choć w rzeczywistości po prostu ciężko pracowaliśmy i staraliśmy się żyć rozsądnie.
W końcu pękła cierpliwość. Zaczęliśmy mówić „nie”. Wprost. Spokojnie. Bez tłumaczeń. A jeżeli ktoś nalegał zbyt natarczywie – włączaliśmy wyobraźnię. Mówiliśmy, iż pieniądze są zablokowane na lokatach, iż wcześniejsze wypłaty oznaczają stratę odsetek. Dla szczególnie upartych mieliśmy choćby ulotki kredytowe: „Proszę bardzo, idź do banku, tam ci pomogą”. Nie zawsze działało. Najgorzej pojmowała to siostra Tomasza – Grażyna.
Przez pięć lat płaciliśmy za studia jej córki, Zosi. Każdą sesję, każdą składkę. Gdy Zosia odebrała dyplom, odetchnęliśmy z ulgą: wreszcie możemy przeznaczyć oszczędności na coś naprawdę ważnego. Na przykład na pomoc mamie Tomasza – Elżbiecie Stefanowej. Kobieta złota, najserdeczniejsza, ale uparta jak osioł: nie chciała przyjąć od nas wsparcia. Dom miał stary, wszystko wymagało remontu – instalacja, okna, rury… Przekonaliśmy ją, by na trzy miesiące zamieszkała z nami, a sami wynajęliśmy ekipę, by zrobić z mieszkania małe cacko.
I wszystko wydawało się iść świetnie, aż na horyzoncie znów pojawiła się Grażyna. Bo Zosia, uważacie, wychodzi za mąż, i – niespodzianka! – znów potrzebuje pieniędzy. Roześmiałam się tylko:
– Ma narzeczonego? Niech on płaci. My jesteśmy rodziną, czy salą weselną?
Odpowiedź Grażyny osiągnęła poziom absurdu: skoro już nie wydajemy na studia Zosi, to moglibyśmy pomóc z weselem. Zabrało mi mowę. Ale, jak się okazało, cyrk dopiero się zaczynał.
Kilka dni później wracamy z pracy – a Grażyna już siedzi w naszej kuchni, pije herbatę z teściową. Uśmiech od ucha do ucha, oczy błyszczą:
– No, wreszcie jesteście! Mamy dla was wiadomość. Mama wraca do pracy, sama spłaci remont, a wy – pomożecie Zosi z przyjęciem!
Już otwierałam usta, ale Tomasz mnie uprzedził. Spokojnie wziął telefon matki, wybrał numer:
– Halo, panie Janie? To Tomasz, syn Elżbiety Stefanowej. Tak, mama miała do pana wpaść, ale niestety plany się zmieniły. Wyjeżdżamy na wakacje, a potem też nie będzie. Dziękuję za zrozumienie.
Warto było widzieć minę Grażyny. Poczerwieniała, usta jej drżały:
– Co to ma być za przedstawienie?!
A Tomasz, jak gdyby nigdy nic:
– To się nazywa: „dość jeżdżenia na naszym karku”. Wesele to wasz dzień, to sobie radźcie. choćby matkę chcecie zagonić do roboty, byle jeszcze kilka groszy z nas wycisnąć?
Grażyna wstała jak oparzona i wypadła z mieszkania. Elżbieta Stefanowa trochę się zmieszała:
– Po co aż tak? Mogłabym popracować…
A Tomasz się uśmiechnął:
– Mamo, ten wyjazd to improwizacja. Ale świetny pomysł. Jedźmy rzeczywiście odpocząć. Remont prawie gotowy, już nie ma co pilnować. Wszystkim nam przyda się oddech.
Trzy dni później lecieliśmy do Rodos. Morze, cisza, gaje oliwne… Najlepsza decyzja od lat. Z Grażyną i resztą już się nie kontaktujemy. I wiecie co? Żadnej dramy. Po prostu stało się lżej.