Kto miał interes w tworzeniu tego filmu? Chyba nikt, biorąc pod uwagę jego hermetyczną formułę. Jestem przekonany, iż wielu widzów tego filmu nie zrozumie, co może wydać dziwne, bo chyba prościej nakręcić się go nie dało. Strefa interesów jest filmowym paradoksem. Z jednej strony mierzy się z ogromnym bólem, z drugiej – nie pozwala widzowi na to, by odczuć go na własnej skórze. Film bowiem bardziej skupiony jest na ukazaniu prozy życia dyrektora pewnej fabryki… i chyba wiem po co właśnie taki zabieg zastosowano.
Swego czasu odwiedziłem Auschwitz-Birkenau. Pamiętam, iż był to jeden z najtrudniejszych do emocjonalnego sklasyfikowania momentów w moim życiu. Stąpałem wówczas po przestrzeni, która zrodziła niewyobrażalne zło. Stąpałem niemalże czując ból byłych więźniów tego obozu, niemalże słysząc ich krzyki. Istna fabryka śmierci, po której zostało wspomnienie. Ten spacer nie był zwykłą wycieczką krajoznawczą, był jak spojrzenie w oczy samego diabła. Jednocześnie jednak, do zrozumienia przeszłej krzywdy musiała mi wystarczyć sama wyobraźnia. Ponieważ głosy rozpaczy już umilkły, kominy przestały roznosić duszący smród zagłady – została z tego głucha cisza.
Mam wrażenie, iż brytyjskiemu twórcy, Jonathanowi Glazerowi, zależało właśnie na wywołaniu tego efektu. Wierząc w naszą inteligencję, oddał przed nasze oczy twór, który mając wszystko, nie ma jednego – dosłowności. Nie epatuje obrazami typowymi dla kina spod znaku Shoah, nie formatuje naszych emocji w taki sposób, jak chociażby robił to Steven Spielberg w Liście Schindlera. Tam, gdy widzimy małą dziewczynkę pośród tłumu, reżyser daje nam do zrozumienia kolorem jej sukienki, byśmy czasem nie stracili jej z pola widzenia, byśmy czasem nie zapomnieli się wzruszyć. Strefa interesów jest inna. W tym filmie ważne nie jest to, co dzieje się w ramach obrazu, ale tuż obok kadru.
Gdy przyglądamy się codzienności Rudolfa Höss i jego rodziny, trudno nie odnieść wrażenia, iż jest to codzienność, którą dobrze znamy. Wspólne posiłki, wspólne plany na przyszłość, wspólne zabawy, ale także rutynowe obowiązki, spotkania w pracy, interesy. Sielanka co prawda przerwana jest w momencie, gdy podczas kąpieli w rzece bohaterowie natrafiają na ludzkie szczątki. Ale kto by się tam tym przejmował. Przekonanie o wypełnianie woli narodu i jego guru, robienie wszystkiego, co leży w interesie nacji, pełni rolę usprawiedliwienia, a zarazem źródła motywacji do dalszego kręcenia karuzelą zła.
Ale tu wyłania się kolejny paradoks tej historii. Bo przez długą część filmu najbardziej szokuje nas jego atmosfera, której pozytywna, sielankowa tonacja w żaden sposób nie przystaje do negatywnego wydźwięku przemysłu, którego autorem jest główny bohater. Natomiast tuż po seansie dociera do nas przykra prawda – otrzymując konkretną, ideologicznie wspartą motywację, atrakcyjną do zawierzenia; otrzymując przywileje, pieniąze i przestrzeń do bycia kimś ważnym – uwaga, być może jest to kontrowersyjna teza – ale według mnie, KAŻDY z nas mógłby być Rudolfem Höss i Hedwigą Höss. I to chyba boli najbardziej.
Zmierzając do konkluzji, mającej wyjaśniać dlaczego Jonathan Glazer zdecydował się na to, by historię o Holocauście pokazać w tak banalny sposób, chciałbym dać równie prostą odpowiedź. Bo zło jest banalne i jest typowe dla wszystkich z nas, nie tylko dla legendarnych nazistów. Ba, można choćby na podstawie tych obrazów postawić tezę bliską filozofii buddyzmu, iż podział na dobro i zło jest sztuczny. Zło jest bowiem czymś tak swojskim, tak oczywistym, jak bakteria – im bardziej będziemy ją wypierać i żyć w przekonaniu, iż akurat w nas ona nie istnieje, tym bardziej się ona zagnieździ. Zwrócił na to zresztą uwagę klasyk – Albert Camus w swojej Dżumie.
Chciałbym na samym końcu pochwalić wybitną pracę jaką wykonał autor zdjęć do tego filmu, nasz rodak, Łukasz Żal. To właśnie dzięki minimalizmowi bijącemu z tego aspektu filmowego dzieła, przesłania filmu mają czas, by do nas trafić. Jestem głęboko poruszony tym, jak wiele emocji zasugerowano przy jednoczesnym obraniu maksymalnie prostych środków (kamera stoi nieruchomo na statywie, zmieniają się tylko miejsca ujęć). To statyczne przyglądanie się życiu pewnej rodziny, ma w sobie coś błogiego i niepokojącego zarazem. Brawo Panie Łukaszu, szkoda tylko, iż oscarowa kapituła nie dostrzegła tej genialności ukrytej w prostocie.
Przypomnijmy, iż Strefa interesów to film kręcony w Polsce i koprodukowany przez Polaków. Dzięki temu jest najwyraźniejszym polskim akcentem tegorocznych Oscarów. Życzę filmowi, by zdobył najwyższe laury. Niezwykłe i oryginalne to kino. Niechcące pouczać, a jednak będące najlepszą lekcją historii. Pełne paradoksów – proste i trudne zarazem, bolesne i znieczulające zarazem.