Są takie filmy, do których banalne przymiotniki pasują jak ulał. I wcale nie musi to oznaczać, iż do zupełnego banału się odnoszą. "Na samą myśl o Tobie" jest filmem przyjemnym, kolorowym, miłym dla oka i ucha, słodko-gorzkim, o pozytywnym przekazie. Czy ten ekranowy romans zmieni Wasze życie? Wątpię. Czy to rozrywka na najwyższym poziomie? Raczej nie. Ale jeżeli szukacie sympatycznego, niezobowiązującego comfort movie na wieczór z kocykiem i herbatą albo na randkę, to film Michaela Showaltera ("I tak cię kocham") nie będzie złym wyborem.
"Na samą myśl o Tobie" inscenizuje sen o niespodziewanym zakochaniu jak z bajki, urzeczywistniający dość powszechne wśród ludzi marzenia o płomiennym romansie z uwielbianą gwiazdą. Czyni to jednak całkiem zręcznie i subtelnie, wpisując owo pragnienie nie w działania protagonistki (która wcale do tego nie dąży), ale w nasze odbiorcze oczekiwania. Strategia jest jasna – bohaterka nie jest nawiedzoną fanką, creeperką ani żądną ogrzania się w sławie bożyszcza cyniczką. To los swata ją z gwiazdorem-ciachem, a niewidzialna ręka ekranowego demiurga kieruje jej życiem tak, żeby pośrednio spełnić naszą fantazję, dostarczyć podniety, pokazać, iż przy odrobinie szczęścia "chłopak z gitarą byłby dla nas parą", bo przecież "ja zawrócę mu gitarę, a on mnie". I będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Film Showaltera nie serwuje jednak tak szybkiego i słodkiego happy endu. Wprawdzie opowieść zaczyna się jak komedia romantyczna, ale w drugiej połowie przybiera już barwy bliższe melodramatowi i rzuca wyzwanie z początku bajkowemu i oderwanemu od realiów romansowi. Ale od początku.
Solène (Anne Hathaway) mieszka w LA, ma czterdzieści lat i 17-letnią córkę. Niedawno rozwiodła się z mężem, który ją zdradzał. Jej życie, zawieszone między młodością a dojrzałością, to w zasadzie nowe rozdanie. Nie mamy jednak zbyt wiele czasu w poznanie naszej protagonistki, bo Solène musi zawieźć swoją córkę i jej przyjaciół na festiwal Coachella, gdzie zupełnie przypadkiem trafia do przyczepy Hayesa Campbella (Nicholas Galitzine), 24-leteniego wokalisty popularnego boysbandu. Miniaturowa komedia pomyłek, krótka wymiana zdań, błysk w oku. My już wiemy, iż Hayes będzie teraz myślał tylko o naszej bohaterce. Ona jeszcze nie ma o niczym pojęcia. Po paru dniach, ku jej zdziwieniu, w prowadzonej przez Solène galerii sztuki zjawia się on. Chce kupić wszystko. Kobieta – jak przystało na heroinę komedii romantycznej, historyczka sztuki – z pasją objaśnia mu zawiłości malarskiej ekspresji. On, zasłuchany i uśmiechnięty, wie, iż trafiła go starzała Amora. Ona też nie patrzy na niego cnotliwie. A my nie możemy uwierzyć, iż na naszych oczach realizuje się scenariusz, który w rozmaitych wariacjach jest marzeniem nas wielu. Rozpoczyna się namiętny romans, a – trzymając się banalnych fraz – to dopiero początek.
Chociaż "Na samą myśl o Tobie" może nomen omen przywodzić na myśl klasyki takie jak "Rzymskie wakacje" czy "Notting Hill" (a choćby klasyk innej maści, czyli "Camp Rock"), to intertekstualna narracja wokół filmu lokuje się zupełnie gdzie indziej. Dodajmy kilka brakujących literek do środka imienia Hayes, pomyślmy o topowym boysbandzie poprzedniej dekady i wrażliwym, wytatuowanym, brytyjskim wokaliście, który w pewnym momencie rozpoczął karierę solową. Któż nie m(i)a(ł) crusha na Harry'ego Stylesa? Na pewno miała go Robinne Lee, autorka powieści z 2017 roku, zaadaptowanej na film z Hathaway i Galitzine'em. To oczywiście wiedza tyleż powszechna, co nieistotna, choć wśród licznych, mniej lub bardziej literackich fanfików o gwiazdorze One Direction, jeden już wcześniej doczekał się filmowej adaptacji (w formie serii "After"). I tu kolejne zaskoczenie. "Na samą myśl o Tobie", chociaż jawnie pożycza najbardziej oczywiste elementy persony Stylesa i ekranowo urzeczywistnia wspomnianą fantazję, nie staje się zakładnikiem fanowskiej obsesji.
Od początku do końca, mimo wracającego co rusz kiczu oraz romansowych klisz, historia uczucia Solène i Hayesa jest uczciwa. Jasne, początki tej relacji wyglądają, jakby protagonistka wypiła płynne szczęście, a świat sprzysiągł się, iż ma ona wpaść piosenkarzowi w oko. Ale już rozwój relacji i obiekcje związane z rzuceniem się wir namiętności są całkiem przyziemne. Duża w tym zasługa Anne Hathaway, której kreacja dobrze odmalowuje bohaterkę na życiowym zakręcie, kiedy wiek średni powoli wyłania się na horyzoncie, ale wciąż identyfikujemy się raczej ze zbiorem ludzi młodych. Hathaway udaje się też sprawnie łączyć sprzeczne emocje i lawirować między rom-comowym humorem a dramatyczniejszymi tonami dotyczącymi podjęcia niełatwych decyzji czy zmierzania się z bolesnymi wspomnieniami. Nicholas Galitzine, od lat występujący w ekranowych romansach (ostatnio w wersji "dwóch celebrytów i miłość", czyli w średnim "Red, White & Royal Blue"), nie wykazuje się tu aż taką wszechstronnością, choć jego Hayes jest o wiele bardziej wielowymiarowy, niż mogłaby sugerować etykieta melodramatycznej postaci opartej na prawdziwym bożyszczu.
Trzeba też wspomnieć, iż choć w 2024 roku fakt istnienia seksualnego pożądania u kobiety po czterdziestce nie jest choćby odrobinę kontrowersyjny, to jednak romans z młodszym o kilkanaście lat mężczyzną – niezależnie, o jakich przedziałach wiekowych mówimy – wciąż nie jest kwestią przezroczystą, jak to często bywa w przypadku starszego mężczyzny. "Na samą myśl o Tobie" rzecz jasna tematyzuje to zagadnienie, ale stara się je oswajać i afirmować. Nie uwalnia to wprawdzie filmu od wspominanej sztampy, jednak dotyczy ona głównie kwestii "jak?", a nie "co?". Koniec końców to w większej mierze opowieść o wyjściu ze strefy komfortu oraz równoważeniu głosu serca i rozumu niż tylko o blaskach i cieniach romansu z celebrytą. Oba pierwiastki splatają się tu mocno, ale to Solène jest protagonistką i naszą soczewką. Boski Hayes może i wybrał ją ze świata śmiertelniczek, ale to do bohaterki należy decyzja, co z tym namaszczeniem zrobi. A może to tylko kolejna fantazja: gwiazda się w nas zakochuje, a my zachowujemy rozsądek.
"Na samą myśl o Tobie" inscenizuje sen o niespodziewanym zakochaniu jak z bajki, urzeczywistniający dość powszechne wśród ludzi marzenia o płomiennym romansie z uwielbianą gwiazdą. Czyni to jednak całkiem zręcznie i subtelnie, wpisując owo pragnienie nie w działania protagonistki (która wcale do tego nie dąży), ale w nasze odbiorcze oczekiwania. Strategia jest jasna – bohaterka nie jest nawiedzoną fanką, creeperką ani żądną ogrzania się w sławie bożyszcza cyniczką. To los swata ją z gwiazdorem-ciachem, a niewidzialna ręka ekranowego demiurga kieruje jej życiem tak, żeby pośrednio spełnić naszą fantazję, dostarczyć podniety, pokazać, iż przy odrobinie szczęścia "chłopak z gitarą byłby dla nas parą", bo przecież "ja zawrócę mu gitarę, a on mnie". I będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Film Showaltera nie serwuje jednak tak szybkiego i słodkiego happy endu. Wprawdzie opowieść zaczyna się jak komedia romantyczna, ale w drugiej połowie przybiera już barwy bliższe melodramatowi i rzuca wyzwanie z początku bajkowemu i oderwanemu od realiów romansowi. Ale od początku.
Solène (Anne Hathaway) mieszka w LA, ma czterdzieści lat i 17-letnią córkę. Niedawno rozwiodła się z mężem, który ją zdradzał. Jej życie, zawieszone między młodością a dojrzałością, to w zasadzie nowe rozdanie. Nie mamy jednak zbyt wiele czasu w poznanie naszej protagonistki, bo Solène musi zawieźć swoją córkę i jej przyjaciół na festiwal Coachella, gdzie zupełnie przypadkiem trafia do przyczepy Hayesa Campbella (Nicholas Galitzine), 24-leteniego wokalisty popularnego boysbandu. Miniaturowa komedia pomyłek, krótka wymiana zdań, błysk w oku. My już wiemy, iż Hayes będzie teraz myślał tylko o naszej bohaterce. Ona jeszcze nie ma o niczym pojęcia. Po paru dniach, ku jej zdziwieniu, w prowadzonej przez Solène galerii sztuki zjawia się on. Chce kupić wszystko. Kobieta – jak przystało na heroinę komedii romantycznej, historyczka sztuki – z pasją objaśnia mu zawiłości malarskiej ekspresji. On, zasłuchany i uśmiechnięty, wie, iż trafiła go starzała Amora. Ona też nie patrzy na niego cnotliwie. A my nie możemy uwierzyć, iż na naszych oczach realizuje się scenariusz, który w rozmaitych wariacjach jest marzeniem nas wielu. Rozpoczyna się namiętny romans, a – trzymając się banalnych fraz – to dopiero początek.
Chociaż "Na samą myśl o Tobie" może nomen omen przywodzić na myśl klasyki takie jak "Rzymskie wakacje" czy "Notting Hill" (a choćby klasyk innej maści, czyli "Camp Rock"), to intertekstualna narracja wokół filmu lokuje się zupełnie gdzie indziej. Dodajmy kilka brakujących literek do środka imienia Hayes, pomyślmy o topowym boysbandzie poprzedniej dekady i wrażliwym, wytatuowanym, brytyjskim wokaliście, który w pewnym momencie rozpoczął karierę solową. Któż nie m(i)a(ł) crusha na Harry'ego Stylesa? Na pewno miała go Robinne Lee, autorka powieści z 2017 roku, zaadaptowanej na film z Hathaway i Galitzine'em. To oczywiście wiedza tyleż powszechna, co nieistotna, choć wśród licznych, mniej lub bardziej literackich fanfików o gwiazdorze One Direction, jeden już wcześniej doczekał się filmowej adaptacji (w formie serii "After"). I tu kolejne zaskoczenie. "Na samą myśl o Tobie", chociaż jawnie pożycza najbardziej oczywiste elementy persony Stylesa i ekranowo urzeczywistnia wspomnianą fantazję, nie staje się zakładnikiem fanowskiej obsesji.
Od początku do końca, mimo wracającego co rusz kiczu oraz romansowych klisz, historia uczucia Solène i Hayesa jest uczciwa. Jasne, początki tej relacji wyglądają, jakby protagonistka wypiła płynne szczęście, a świat sprzysiągł się, iż ma ona wpaść piosenkarzowi w oko. Ale już rozwój relacji i obiekcje związane z rzuceniem się wir namiętności są całkiem przyziemne. Duża w tym zasługa Anne Hathaway, której kreacja dobrze odmalowuje bohaterkę na życiowym zakręcie, kiedy wiek średni powoli wyłania się na horyzoncie, ale wciąż identyfikujemy się raczej ze zbiorem ludzi młodych. Hathaway udaje się też sprawnie łączyć sprzeczne emocje i lawirować między rom-comowym humorem a dramatyczniejszymi tonami dotyczącymi podjęcia niełatwych decyzji czy zmierzania się z bolesnymi wspomnieniami. Nicholas Galitzine, od lat występujący w ekranowych romansach (ostatnio w wersji "dwóch celebrytów i miłość", czyli w średnim "Red, White & Royal Blue"), nie wykazuje się tu aż taką wszechstronnością, choć jego Hayes jest o wiele bardziej wielowymiarowy, niż mogłaby sugerować etykieta melodramatycznej postaci opartej na prawdziwym bożyszczu.
Trzeba też wspomnieć, iż choć w 2024 roku fakt istnienia seksualnego pożądania u kobiety po czterdziestce nie jest choćby odrobinę kontrowersyjny, to jednak romans z młodszym o kilkanaście lat mężczyzną – niezależnie, o jakich przedziałach wiekowych mówimy – wciąż nie jest kwestią przezroczystą, jak to często bywa w przypadku starszego mężczyzny. "Na samą myśl o Tobie" rzecz jasna tematyzuje to zagadnienie, ale stara się je oswajać i afirmować. Nie uwalnia to wprawdzie filmu od wspominanej sztampy, jednak dotyczy ona głównie kwestii "jak?", a nie "co?". Koniec końców to w większej mierze opowieść o wyjściu ze strefy komfortu oraz równoważeniu głosu serca i rozumu niż tylko o blaskach i cieniach romansu z celebrytą. Oba pierwiastki splatają się tu mocno, ale to Solène jest protagonistką i naszą soczewką. Boski Hayes może i wybrał ją ze świata śmiertelniczek, ale to do bohaterki należy decyzja, co z tym namaszczeniem zrobi. A może to tylko kolejna fantazja: gwiazda się w nas zakochuje, a my zachowujemy rozsądek.