“Diuna” to saga pokoleniowa. Villeneuve stworzył serię pokroju “Władcy Pierścieni” i “Gwiezdnych Wojen”

nowemedium.pl 7 miesięcy temu
fot. Warner Bros.

Na “Diunę: Część Drugą” poszedłem z niemałym opóźnieniem, bo dopiero wczoraj. Wszelkie opinie i recenzje krytyków mówiły jasno – mamy do czynienia z arcydziełem.

Nie ukrywam, iż po znakomitej pierwszej części miałem wysokie oczekiwania. Nie spodziewałem się jednak, iż to co zobaczę przerośnie je pod każdym względem.

Wczorajszy seans uświadomił mi zarazem, iż Denis Villeneuve stworzył coś, o czym za 20, lub 30 lat będziemy mówili w taki sposób, jak o “Władcy Pierścieni”, czy “Gwiezdnych Wojnach”. “Diuna” ma wszystko, aby stać się serią pokoleniową, może być tym, czym “Gwiezdne Wojny” były dla pokolenia moich rodziców.

Ta opowieść hipnotyzuje

Przez niemal trzy godziny seansu ani przez chwilę nie odczułem znużenia lub zmęczenia. Ta historia i sposób jej przedstawienia sprawiają, iż czujemy się jakbyśmy oglądali coś, czego nigdy wcześniej nie widzieliśmy.

Denis Villeneuve pomimo, iż nieco zmienił koncepcję względem pierwszej części uniósł presję oczekiwań. Piękne krajobrazy i zdumiewające ujęcia zastąpiła brutalna i pasjonująca opowieść opowiedziana w taki sposób, jaki może zrobić wyłącznie mistrz.

Jeżeli spojrzymy na podstawy u których leży “Diuna” w oderwaniu od tego co jest na ekranie, to nie mamy do czynienia z niczym, czego wcześniej byśmy już nie widzieli. Protagonista-mesjasz skrzywdzony przez świat wyrusza w odyseję, która zmieni oblicze świata. Ten schemat pojawiał się w kinie wielokrotnie.

Różnica polega jednak na tym, jak ta historia jest opowiedziana. Villeneuve wraz z całą ekipą wykorzystują każde narzędzie – począwszy od dialogów, przez obraz, aż po muzykę znakomitego Hansa Zimmera do opowiedzenia tej historii w sposób niespotykany.

Timothee Chalamet stał się Lisanem al Gaibem, dosłownie i w przenośni

Przez długi czas byłem daleki od peanów na temat młodego amerykańskiego aktora. Oczywiście doceniałem jego warsztat, ale ten kult jakim obrosła jego osoba był w moich oczach przesadzony.

Ten pogląd niemal całkowicie mnie opuścił po seansie najnowszej “Diuny”. Timothee Chalamet to Paul Atryda, a Paul Atryda to Timothee Chalamet.

Widząc na ekranie przemianę głównego bohatera, jego rozterki i problemy z jakimi musi się zmierzyć od razu na myśl przyszedł mi Anakin Skywalker. Obydwaj bohaterowie są kluczowym trybikiem przedwiecznego proroctwa i obydwaj wiedzą w jaki sposób może się ono wypełnić.

Z całym szacunkiem dla Haydena Christensena, ale Chalamet jest aktorem po prostu z innej ligi. Przemiana Paula Atrydy jest tak autentyczna i emocjonalna, iż jako widzowie śladem pobocznych bohaterów po prostu chcemy podążać za głównym bohaterem “Diuny”.

Na ekranie widzimy wszystkie obawy młodego Atrydy, a także to, w jaki sposób może podążyć jego postać. Pomimo tego, iż mroczna wizja zaczyna coraz mocniej się wypełniać, to i tak stoimy za nim murem. I to wszystko jest tak autentyczne, tak prawdziwe wyłącznie dzięki grze Chalameta.

Trzecia część zdefiniuje pozycję serii

Obydwie części “Diuny” były dziełami wybitnymi, które wytyczają kierunek, w jakim powinien podążać nie tylko gatunek, ale całe kino.

Najtrudniejsze zadanie przed twórcami dopiero jednak nadejdzie, bo wzniesienie serii na najwyższy poziom, to jeden element. Sztuką jest utrzymać serię na tym poziomie do samego końca. o ile Villeneuve, lub inny reżyser, bo przecież przez cały czas nie możemy być pewni, czy Kanadyjczyk pozostanie za sterami “Diuny” utrzyma historię na tym poziomie, panteon kina powiększy się o nowy tytuł.

“Diuna” ma wszystko, aby stać się najlepszym dziełem w historii całego gatunku jakim jest science-fiction. Pytanie tylko, czy uda się ją utrzymać na poziomie, na który weszła dzięki drugiej części. Ja z całego serca liczę na to, iż tak.

Idź do oryginalnego materiału