Dokładnie za tydzień na HBO i platformie Max zadebiutuje serialowy spin-off „Diuny”. Już dziś zachęcamy was do lektury naszej przedpremierowej i bezspoilerowej recenzji. Jak naszym zdaniem wypada „Diuna: Proroctwo”?
Kontynuacja trendu stawiania na wielkie marki w HBO trwa w najlepsze. Po świetnym „Pingwinie„, którego finał możecie już znaleźć w ofercie serwisu Max, przyszedł czas na kolejny spin-off kinowego hitu Warner Bros. Znów mamy do czynienia z częścią rozwijającej się w tle franczyzy; raz jeszcze wchodzimy do uniwersum z ugruntowaną pozycją w świecie popkultury, a szef HBO Casey Bloys i jego ekipa ponownie mierzą się z wielotysięcznymi rzeszami fanów, którzy tylko czyhają na wszelkie herezje względem pierwowzoru (vide: „Pierścienie władzy” od Prime Video).
Diuna: Proroctwo – jak serial ma się do filmów?
Jakby tego było mało, twórcy serialu „Diuna: Proroctwo”” – którego premiera na HBO i Max już 18 listopada – dźwigają na barkach triumf Denisa Villeneuve. Jego praca nad adaptacją legendy science fiction Franka Herberta to bowiem nie tylko sukces komercyjny, ale też recenzencki – i to taki osiągnięty przy pomocy bardzo wyrazistego stylu. Jak poradziła sobie z tym wyzwaniem showrunnerka serialu HBO Alison Schapker, doświadczona twórczyni, która ma w CV takie tytuły jak „Fringe„, „Westworld” czy „Altered Carbon„?
Gwoli ścisłości zaznaczę, iż nie zaliczam się do tzw. diuniarzy. Moja styczność z tym uniwersum ogranicza się do seansu obu filmów Villeneuve i czerpania z nich, swoją drogą, sporej przyjemności. Próżno zatem będzie szukać w tekście porównań do książek („Proroctwo” czerpie inspiracje głównie z powieści „Zgromadzenie Żeńskie z Diuny”, ale z tego, co mi wiadomo, akcja wykracza poza ten tytuł) czy większych fabularnych analogii z kinowym oryginałem. Zresztą opowieść w serialu zaczynamy na długo przed czasami Paula Atrydy (postać grana przez Timothéego Chalameta).
Akcja „Diuny: Proroctwa” zabiera nas 10 tys. lat wstecz względem filmów. W uniwersum dopiero co (ok. 150 lat temu) skończyły się wojny ludzi z inteligentnymi maszynami, a wszelkie ślady obecności robotów są srogo karane. Zakon Bene Gesserit (reprezentowany w kinie m.in. przez lady Jessicę graną przez Rebeccę Ferguson) pozostało w powijakach, a wielki plan kontroli tronu w imperium tworzy się na naszych oczach. Kluczową rolę w tych wydarzeniach odgrywa Valya Harkonnen (Emily Watson, „Czarnobyl”), która w dość brutalny sposób przejęła władzę w żeńskim zgromadzeniu.
Diuna: Proroctwo – o czym jest serial HBO?
W największym fabularnym skrócie „Diuna: Proroctwo” opowiada o genezie Bene Gesserit w takiej formie, w jakiej znamy ją z filmów. Serial rozpoczyna śmierć pierwszej Wielebnej Matki, Raquelli Berto-Anirul (Cathy Tyson, „Kartoteka policyjna”), która w ostatnich chwilach podzieliła się przepowiednią o „nadejściu sądu”. Wizja założycielki będzie przewijać się na przestrzeni całego sześcioodcinkowego serialu (widziałem przedpremierowo cztery z nich), a zarazem stanowić przyczynek do podjęcia odpowiednich kroków przez zakon. Siostry chcą wytrenować spadkobierczynię tronu na „jedną ze swoich”.
Księżniczka Ynez (Sarah-Sofie Boussnina, „Templariusze”) z rodu Corrino – bo o niej tutaj mowa – pali się do zadania, ale po drodze czeka ją jeszcze jedna próba, tym razem ze strony krewnych. By zapewnić rodzinie pomyślność na kolejne tysiące lat, następczyni jest szykowana do królewskiego ślubu z dziewięcioletnim reprezentantem domu Richese. Choć imperator (Mark Strong, „Pingwin”) średnio zapatruje się na ten układ, związek zapewni stabilność tzw. wielkich rodów. Jak już pewnie możecie się spodziewać, nie wszystko pójdzie zgodnie z planem.
W międzyczasie na tej politycznej szachownicy pojawia się najbardziej enigmatyczna ze wszystkich postaci serialu – Desmond Hart (Travis Fimmel , „Wikingowie”), żołnierz, który właśnie wrócił z traumatycznej, ale bardzo owocnej wyprawy na Arrakis. Dzięki tajemniczej mocy staje się on – obok żony imperatora (Jodhi May, „Wiedźmin”) – najbliższym doradcą władcy; kimś w rodzaju diunowskiej wersji Rasputina, który szepcze do monarszego ucha swoją wizję światowego porządku. Co ciekawe, brakuje w niej miejsca dla siostrzanego zakonu, stąd wojak naturalnie zostaje naczelnym oponentem Valyi i wpływów jej grupy.
Wielowątkowa międzyplanetarna intryga przeplata się oczywiście z wewnętrznym kręgiem zgromadzenia sióstr. W „Proroctwie” śledzić będziemy również losy kilku wybranych akolitek – ich sposobu funkcjonowania wewnątrz grupy pod okiem siostry Vayli, Tuli (Olivia Williams, „The Crown”), jak i osobliwych metod treningu w równym stopniu skupionych na wykrywaniu kłamstw, co fizycznej zaprawie. Podczas gdy w gronie stopniowo rośnie niepokój w obliczu przepowiedni, kilka scen rozgrywanych poza planetą zakonu wystarcza, by dostrzec, iż za kulisami wielkich decyzji planowane są ruchy mające na celu obalić obecną władzę.
Diuna: Proroctwo – czy warto oglądać serial HBO?
Quasi-dworskie machinacje głów arystokrackich rodów i nieustanne starcia na tle poglądów o dobro uniwersum w „Diunie: Proroctwie” nasuwają skojarzenia ze swego rodzaju wariacją „Gry o tron” osadzonej w kosmosie. Z kolei historia zakonu, jak i wątek treningu młodych adeptek dopiero wkraczających w zawiły politycznie świat przywodzi na myśl „Koło czasu” i historie związane z Aes Sedai. No i rzeczywiście, serial ekipy Schapker ma sporo wspólnego z tymi tytułami: z pierwszym z nich łączy go rozmach, zaś z drugim – jakość scenariusza.
Pod względem skali i wartości produkcyjnej doprawdy trudno cokolwiek zarzucić „Diunie: Proroctwu”. Serial potrafi zachwycić rozmaitością – dodajmy, bardzo zróżnicowanych – lokacji, które bez wstydu można by pokazać na dużym ekranie. Minimalistyczny wizualnie wydźwięk filmów Villeneuve spotyka się tutaj zarówno z pochwałą, jak i punktem wyjścia do rozwinięcia uniwersum o nowe scenografie, style i detale. Monochromatyczność Arrakis (planeta nie pojawia się w czterech pierwszych odcinkach) ustępuje bogactwie barw, a wokół minimalizmu osnuto cudne dla oka sety, które łączą w sobie surowość świata z futurystyczną eksploracją.
Z jakością worldbuildingu godną hitu fantasy HBO nie idzie w parze ten sam kaliber postaci i fabuły, co w „Grze o tron”. Choć stopniowo odkrywana intryga jest w stanie wciągnąć, trudno przejąć się losem postaci innych niż siostry Harkonnen (w tej kwestii szczególnie interesujący jest 3. odcinek, w którym wracamy do ich trudnej przeszłości) czy charyzmatycznej księżniczki Ynez, która wyróżnia się na tle dość generycznych bohaterów. Sama historia też nie ma zbyt wiele do zaoferowania widzowi „casualowemu”. Ponadto snuje się bardzo powoli, co wzbudza wątpliwości choćby z racji tylko sześciu odcinków.
Tych z was, którzy nie mają za sobą setek stron powieści wchodzących w skład uniwersum „Diuny”, „Proroctwo” może najzwyczajniej w świecie wynudzić. Tam, gdzie mankamenty fabularne filmy przysłaniały epicką akcją, serial natrafia na pustkę, którą stara się wypełnić jedynie kolejnym wątkiem. Czy pośród dziesiątek w tej chwili emitowanych seriali, któryś z nich zapada w pamięć na tyle, by pokazać konkurencji, czym przez lata HBO wyróżniało się na tle konkurencji? No nieszczególnie. Wiele dla siebie mogą znaleźć tutaj miłośnicy takich tytułów, jak „Rzym„, „Fundacja” czy wspomniane „Koło czasu”. Reszta może poczuć się mocno rozczarowana.