Grupa wyrzutków, na których nikt nie liczy, otrzymuje szansę, żeby się wykazać. Nie, to nie szpiedzy z „Kulawych koni”, ale policjanci z „Dept. Q” – brytyjskiej wersji popularnych duńskich kryminałów.
Jeśli zetknęliście się wcześniej z książkowym oryginałem autorstwa Jussiego Adlera-Olsena (lub jego duńskimi adaptacjami filmowymi, których do tej pory powstało już sześć), to podczas oglądania serialowej ekranizacji popularnego literackiego cyklu „Departament Q”, czeka was kilka niespodzianek. Mogę jednak uspokoić zarówno fanów pierwowzoru, jak i widzów szukających po prostu dobrej kryminalnej historii – „Dept. Q” spełni wszystkie wasze oczekiwania.
Dept. Q – o czym jest serial kryminalny Netfliksa?
Dostępny w serwisie Netflix serial autorstwa Scotta Franka („Gambit królowej”) to ekranizacja pierwszej książki z serii, w Polsce wydanej pod tytułem „Kobieta w klatce”. W brytyjskiej wersji tej historii trafiamy do Szkocji, gdzie poznajemy nadkomisarza Carla Morcka (Matthew Goode, „Księga czarownic”), angielskiego detektywa o usposobieniu równie przyjemnym, co pogoda w Edynburgu. Trudno go jednak za takie podejście szczególnie winić, skoro ledwie się zaczyna premierowy odcinek, a on już dostaję kulkę w tej samej strzelaninie, w wyniku której ginie policjant, a jego partner kończy sparaliżowany. Uch.

Właściwa opowieść zaczyna się kilka miesięcy później, gdy jeszcze bardziej zgorzkniały, niecierpiący siebie i całego świata Carl wraca do pracy, a jego szefowa Moira (Kate Dickie, „Gra o tron”) całkiem dosłownie chowa go w piwnicy. Bardziej w trosce o współpracowników narażonych na jego paskudny charakter niż o niego samego, Carl zostaje mianowany szefem nowo utworzonego Departamentu Q mającego zajmować się niewyjaśnionymi sprawami sprzed lat. Wraz ze swoimi ponurymi myślami bohater ląduje więc w lochu, gdzie wśród obskurnych pisuarów i pryszniców ma szukać tego, co przeoczyli inni. A w praktyce po prostu zniknąć z zasięgu wzroku.
I tak też pewnie by się stało, gdyby zrządzeniem losu do ekipy Carla nie trafiła para innych odmieńców. Zatrudniony jako jego asystent Akram (Alexej Manvelov, „Jack Ryan”) to syryjski uchodźca o tajemniczej przeszłości i umiejętnościach, które mogą wzbudzać podejrzenia względem tego, czym się zajmował w poprzednim życiu. Z własnymi traumami mierzy się też Rose (Leah Byrne, „Z pamiętnika położnej”), dla której praca w Departamencie Q może być szansą na powrót do roli bardzo skutecznej śledczej. Nie jest to z pewnością dream team, ale czy mogą być lepsze okoliczności do udowodnienia, iż tę grupę stać na znacznie więcej, niż wszyscy myślą?
Dept. Q wygląda jak Kulawe konie z detektywami
Z pewnością nie i choć na początku sprawy idą dość opornie, po nabraniu rozpędu zarówno trójka postaci, jak i cały „Dept. Q” zaczynają funkcjonować na znacznie wyższych obrotach. Nasuwające się automatycznie porównania do applowskich „Kulawych koni” i tamtejszej ekipy outsiderów są całkiem naturalne, ale trzeba uczciwie powiedzieć, iż póki co dotyczą one bardziej tonu serialu niż fabularnej jakości czy dostarczanych emocji. Na tym polu produkcja Netfliksa prezentuje się znacznie bardziej zwyczajnie, choć z biegiem czasu wyraźnie zyskuje.

Kolejne odcinki (w sumie cały sezon ma ich dziewięć) mijają bowiem całkiem gwałtownie i mimo swojej długości nie oferują wielu momentów, w których uwaga widza musi rozpaczliwie szukać innych zainteresowań. Duża w tym zasługa umiejętnie skonstruowanego scenariusza, którego osią jest śledztwo w sprawie zaginionej przed kilkoma laty prokuratorki Merritt Lingard (Chloe Pirrie, „Gambit królowej”), ale który nie ogranicza się tylko do niego.
Detektywistyczna robota i retrospekcje ujawniające coraz to nowe fakty stanowią oczywiście gwóźdź programu, skutecznie przyciągając do ekranu za sprawą wielowarstwowej intrygi. Wśród kryminalnej konkurencji wyróżniają jednak „Dept. Q” raczej pozostałe wątki – na czele z powracającą nie tylko w koszmarach Carla strzelaniną i jej konsekwencjami dla jego życia prywatnego i zawodowego, a zwłaszcza zdrowia psychicznego.
Dept. Q to dobry kryminał i jeszcze trochę więcej
Twórcy nie odkrywają w tej kwestii Ameryki, ale zręcznie łącząc poszczególne wątki, w które wplecione zostały m.in. relacje bohatera z nastoletnim pasierbem czy wyboiste próby terapii z dr Irving (Kelly Macdonald, „Zakazane imperium”), udaje im się zbudować przekonujący obraz (nie)radzenia sobie z traumą. Co istotne, nie zamęczają przy tym widza powtarzającymi się bez przerwy ciężkimi motywami, wiedząc, kiedy trzeba docisnąć, a kiedy należy nieco odpuścić, dając historii i bohaterom nieco odetchnąć.

A jest to bardzo ważne, bo mimo sporej liczby humorystycznych wstawek wynikających przede wszystkim ze zderzenia mizantropii głównego bohatera z resztą świata, „Dept. Q” daleko do miana lekkiego serialu. Sama historia Merritt, o której celowo piszę jak najmniej, jest bardzo mocna, a dodając do tego fakt, iż twórcy nie szczędzą oglądającym nieprzyjemnych widoków, produkcja przeznaczona jest raczej dla widzów o mocniejszych nerwach. Skandynawski rodowód historii robi swoje, a brytyjskie podejście w tym wypadku go nie łagodzi, wzbogacając za to całość o specyficzny klimat.
Bo trzeba podkreślić, iż choć „Dept. Q” to kryminał jak się patrzy, niesprawiedliwością byłoby umieszczanie go na jednej półce z szarą masą innych, schematycznych przedstawicieli gatunku. W przeciwieństwie do nich, rozwiązanie zagadki, choć rzecz jasna bardzo ważne, nie jest tu celem samym w sobie, bez którego reszta tej historii nie miałaby sensu. Serialowa rzeczywistość żyje własnym życiem – czasem przerażającym i pozbawionym nadziei, czasem zabawnym nie tylko w sarkastycznym stylu. To połączenie działa naprawdę skutecznie, sprawiając, iż gdy już wsiąknie się w ten świat i jego bohaterów, to chce się zostać bardziej dla nich, niż dla wyjaśnienia centralnej intrygi.
Dept. Q – czy warto oglądać serial Netfliksa?
Wyjaśnienia, które swoją drogą otrzymujemy, oczywiście obowiązkowo zaliczając po drodze kilka ślepych uliczek, zmyłek i fabularnych twistów, których pominięcie niczego by całości nie pozbawiło. Łatwiej jednak przymknąć oko na gatunkowe prawidła, gdy jesteśmy przez nie przeprowadzani w towarzystwie wyrazistych postaci, a z czasem i autentycznych emocji, które pojawiają się, gdy zdążymy już bohaterów lepiej poznać. W takich okolicznościach, przy świetnie dobranej obsadzie i pozbawionym nadęcia scenariuszu prostymi środkami można osiągnąć bardzo wiele.

„Dept. Q” to właśnie robi, w żadnym momencie nie będąc serialem, który odmieni wasze życie, czy choćby takim, o którym będzie się szczególnie dużo mówić. Nie mam natomiast wątpliwości, iż spokojnie może zostać produkcją, do której będziemy jeszcze wielokrotnie wracać przy okazji kolejnych sezonów. Książek do adaptacji jest dużo, format skrojony pod kontynuowanie przez lata, a relacje bohaterów już teraz domagają się rozwinięcia. Nic tylko wracać i pozwalać Carlowi dalej wkurzać wszystkich dookoła.