Demi Moore straszy w "Substancji". Czegoś takiego jeszcze nie widzieliście, obiecuję [RECENZJA]

natemat.pl 3 godzin temu
"Totalnie po***ane" – głosi napis na polskim plakacie "Substancji". I chociaż bardziej konserwatywne osoby mogą się zrzynać, gdzie zmierzamy, jeżeli sięgamy po wulgaryzmy w promocji filmu, to zapewniam, iż to hasło to nie tylko sztuczka marketingowa. Nie ma w nim ani grama przesady, a wierzcie mi, niejedno już w kinie widziałam.


"Substancja" w wielu krajach na świecie (również w Polsce) oficjalnie zadebiutowała na dużych ekranach 20 września. O horrorze zrobiło się jednak głośno już w maju po jego pokazach na Festiwalu Filmowym w Cannes.

Dzieło francuskiej reżyserki Coralie Fargeat (jej poprzedni film "Zemsta" nie przebił się do masowej świadomości, ale w kręgach fanów kina gatunkowego to doceniany tytuł) to jedno z tych budzących skrajne emocje – od aplauzu na stojąco, po wychodzenie z sali podczas seansu. Jury z Cannes podzieliło te pozytywne reakcje i nagrodziło Fargeat Złotą Palmą za najlepszy scenariusz.

O czym jest "Substancja? Recenzja mrocznej baśni o Hollywood


Trajektoria kariery głównej bohaterki filmu Elizabeth Sparkle (Demi Moore) przypomina tę Olivii Newton-John czy Jane Fondy. Po latach bycia gwiazdą dużego ekranu Elizabeth wciąga na nogi legginsy oraz getry i zostaje guru fitnessu. Niestety, jej 50. urodziny wyznaczają moment, w którym studio uznaje, iż jej "data przydatności" się skończyła i eksaktorkę trzeba wymienić na nowszy model.

Zrozpaczona Elizabeth trafia na tajemniczą firmę, oferującą dostarczanie tytułowej substancji, dzięki której można stworzyć swojego młodszego klona. Istnieje jednak haczyk – oryginał z kopią muszą wymieniać się co tydzień.



Zdesperowana aktorka decyduje się przyjąć lek. Chociaż początkowo jest zachwycona, prędko zaczyna odczuwać zazdrość o młodszą wersję siebie, a jej alter ego, czyli urocza i zabójczo ambitna Sue (Margaret Qualley), coraz bardziej rozochocona sukcesami, zaczyna naginać zasady. Z potwornymi konsekwencjami nieprzestrzegania regulaminu mierzyć się będzie jednak Elizabeth, która zupełnie zacznie tracić kontrolę nad swoim życiem.

Filmów o obsesji Hollywood na temat piękna i młodości widzieliśmy już wiele. Temat znany nie oznacza jednak, iż nie można go ograć w oryginalny sposób – w kinie bowiem równie istotne (jeśli nie bardziej istotne) jak "co" jest "jak".

Fargeat postawiła na baśń (ukrywającą się pod płaszczykiem historii w duchu science fiction), ale nie w ugrzecznionej, disneyowskiej wersji. W tej jak u braci Grimm księżniczka nie czeka na księcia z bajki. Niczym w oryginalnej wersji "Kopciuszka" (w której tytułowa bohaterka ucina sobie kawałek stopy, by zmieścić ją do wymarzonego pantofelka) musi dopomóc swojemu losowi, babrając się przy tym w krwi i wspomagając się mającymi swoje poważne konsekwencje zaklęciami.

Ze względu na wybraną przez Francuzkę konwencję musimy zgodzić się na umowność przedstawianych na ekranie wydarzeń. Nadmierne doszukiwanie się logiki czy konsekwencji może nas zwieść na manowce, a reżyserce ewidentnie chodzi o to, abyśmy kroczyli ścieżką w głąb mrocznego lasu. Jak każda baśń i ta zawiera morał, na szczęście Fargeat zrezygnowała z dydaktyzmu na rzecz lżejszego tonu i satyry.

Elementem baśniowego stylu opowieści są także czytelne, ale niezwykle trafione w treści i obrazie metafory, które oddziałują na wyobraźnię widzów. Niektórzy zarzucają reżyserce efekciarstwo, ale fani kina typu "eye-candy" będą zachwyceni (jeśli nie odrzucą ich elementy body horroru, ale o tym później).

Twórczyni "Substancji" to ewidentnie estetka świadoma mocy obrazu i dźwięku (krytycy wypomną jej, iż nakręciła teledysk, zamiast filmu). Widać, iż Fargeat jest rozkochana w twórczości reżyserów ceniących sobie walory wizualne swoich dzieł oraz kreowanie własnych, niepodrabialnych wszechświatów i nietrudno zgadnąć, wobec których zaciągnęła dług.

Z łatwością rozpoznamy inspiracje symetrycznymi obsesjami Stanleya Kubricka, ekscentrycznymi wizerunkami postaci zaludniających światy Davida Lyncha, cielesnymi transformacjami z uniwersum Davida Cronenberga czy nadekspresyjnością postaci Żuławskiego. Głośno komentowany finał "Substancji", po którym ciężko wstać z filmowego fotela, odsyła z kolei do poetyki całkiem niedawnego remake’u "Suspirii" Luki Guadagnino.

Demi Moore jak ją Pan Bóg stworzył


Film promocję zawdzięcza nie tylko kontrowersjom, ale także zapowiadanemu powrotowi Demi Moore. Szczyt kariery aktorka ma już dawno za sobą, a w ostatnich latach pojawiała się głównie w rolach drugoplanowych, więc pierwszoplanowy występ przyciągnął uwagę. Już po seansie został okrzyknięty przez część krytyków jej "renesansem", pojawiły się choćby takie duże słowa, jak "rola życia", pod które sama się chętnie podepnę.

Moore obnaża się bowiem nie tylko dosłownie do naga, ale także ze sporym prawdopodobieństwem czerpie także z własnego doświadczenia kobiety, z którą Hollywood – a swego czasu również widzowie – nie obeszło się delikatnie (szerzej o ageizmie w branży filmowej pisałam tutaj).

Aktorka przy okazji promocji "Substancji" wyznała w jednym z wywiadów, iż po swoim występie w "Aniołkach Charliego" (Moore w jednej ze scen przechadza się po plaży w samym bikini) otrzymała wiele nieprzychylnych komentarzy na temat swojego ciała. Trudno uwierzyć, jak to możliwe, biorąc pod uwagę, iż w tamtym momencie, w wieku 40 lat, aktorka wyglądała jak przynajmniej dziesięć lat młodsza kobieta.

Na ikonę osobliwego kina rośnie Margaret Qualley, prywatnie córka Andie MacDowell i żona Jacka Antonoffa (znanego producenta muzycznego od lat współpracującego m.in. z Taylor Swift), która wcieliła się w młodszą wersję Moore. Aktorka rozpoznawalność zyskała za sprawą hitowego serialu Netfliksa "Sprzątaczka", gdzie wystąpiła w głównej roli, ze słynną matką u swego boku.

Swoją aktorską osobowość Qualley w ostatnich latach buduje jednak na ekscentrycznym kinie – wystąpiła w dwóch ostatnich filmach Yórgosa Lánthimosa ("Biedne istoty", "Rodzaje życzliwości"), a także w psychologicznym thrillerze "Sanctuary", gdzie partnerował jej Christopher Abbott (aktor również lubujący się w nieoczywistych, często mrocznych projektach). W "Substancji" gra na oczekiwanej od niej, często przegiętej nucie, nie tracąc jednak przy tym emocjonalnej autentyczności.

Dennisa Quaida już w ten weekend zobaczymy w kinach jako kochanego przez jednych, a znienawidzonego przez drugich prezydenta USA Ronalda Reagana, który w "Substancji" zagrał jednoznacznie negatywnego bohatera.

Grany przez niego lepki i obrzydliwy, choćby na poziomie fizycznym Fargeat – ograła to świetnymi inscenizacjami, m.in. w scenie jedzenia krewetek – Harvey (imię z pewnością nieprzypadkowe, odsyłające do Harveya Weinsteina, który stał się symbolem mizoginii i zepsucia w Fabryce Snów) to wilk przebrany za owcę. Nęci spełnieniem marzeń jak św. Mikołaj, a w rzeczywistości zabiera małe owieczki na rzeź.

Horror cielesny (body horror), czyli kiedy ciało nas przeraża


Body horror (w Polsce znany także jako horror cielesny) to podgatunek fantastyki grozy, który wywołuje przerażenie (a nierzadko obrzydzenie) fizycznymi transformacjami w obrębie ciała człowieka.

Na twórcę filmowej wersji horroru cielesnego z reguły namaszcza się Davida Cronenberga i chociaż w kinie jeszcze przed jego objawieniem się w latach 70. pojawiały się podobne tropy, to zdecydowanie jego możemy uznać za głównego propagatora tego kina parę dekad temu. Na koncie ma takie kultowe dziś tytuły, jak "Wideodrom" czy "Mucha".

Na początku lat dwutysięcznych w kinie nastąpił boom na dość szczególny rodzaj body horroru, jakim jest torture porn. Produkcje te (m.in. serie takie jak "Piła" czy "Hostel") kładły nacisk na ukazywanie scen przemocy, tortur i wszelkiego rodzaju sadyzmu. Wielu krytyków (w tym fanów horroru) uważa jednak ten gatunek za przesadnie eksploatacyjny i pozbawiony większych wartości artystycznych.

Horror cielesny (nie tylko ten w powyższym, ekstremalnym wydaniu) przez długi czas egzystował na antypodach poważania kapituł festiwali filmowych. Jedyny wyjątek stanowiło kino wspomnianego Cronenberga, jednak choćby Kanadyjczyk po raz pierwszy został zauważony w Cannes w 1996 roku (jego film "Crash: Niebezpieczne pożądanie" zdobył wówczas Nagrodę Specjalną Jury), czyli ponad dwadzieścia lat po jego debiutanckich "Dreszczach".

Body horror, który reprezentuje także "Substancja", niespodziewanie wdarł się na salony w 2021 roku i… rozbił bank. Film "Titane" Julii Ducournau (również reżyserki francuskiego pochodzenia) zdobył Złotą Palmę w Cannes, co zaskoczyło entuzjastów gatunku – w tym mnie samą – przyzwyczajonych do tego, iż horror jest środowiskowo lekceważony oraz sprowadzany do prymitywnej rozrywki.

"Film francuskiej reżyserki wżera się w mózg niczym rdza w blachę samochodu i nie pozwala o sobie zapomnieć. Wielowątkowy i wielowarstwowy, ze znaczeniami sprytnie ukrytymi dzięki bezkompromisowym wizjom Ducournau, nie jest najprostszą produkcją do ogarnięcia, ale zdecydowanie wartą takiej próby" – przeczytacie w mojej recenzji filmu opublikowanej na łamach naTemat.

"Titane" nie był filmem dla osób o słabych nerwach, jednak w porównaniu z "Substancją" to bajeczka na dobranoc. Do seansu filmu Fargeat nie potrzeba jednak tylko nerwów ze stali, ale też mocnego żołądka, gdyż reżyserka odważniej niż Ducournau eksploruje body horrrowe tropy. Pokazuje nie tylko częściej, ale i więcej drastycznych zapisów z historii maltretowanego kobiecego ciała (w tym wypadku głównie Demi Moore).

Podobnie jednak jak "Titane" film "Substancja" stara się równoważyć solidną dawkę makabry wiadrem czarnego humoru, którym momentami chlusta na widzów bez opamiętania, co też nie wszystkich przyprawi o uśmiech na twarzy (szczególnie iż to bardzo fizyczny i no cóż – obrzydliwy typ poczucia humoru).

Dodam, iż za mocny komentarz z polskiego plakatu odpowiada Davie Ehrlich z portalu Indie Wire, który okrzyknął "Substancję" mianem "natychmiastowego klasyka". Ja się pod tymi słowami podpisuję, bo film Fargeat to rzeczywiście doświadczenie niepodobne do niczego innego, chociaż na pewno nie dla wszystkich.

Idź do oryginalnego materiału