Po bardzo długich miesiącach oczekiwań, Deadpool i Wolverine w końcu szturmem wdarli się do kin. Jednak czy fani przeżyją tę dawkę nostalgii, cameo i posoki? Let’s fucking go!
Uwaga! Recenzja została napisana przez redaktora, którego obiektywizm mógł zostać zaburzony podekscytowaniem budowanym miesiącami. Czytasz na własną odpowiedzialność.
Deadpool & Wolverine powodował od samego początku u mnie i prawdopodobnie wielu z Was sporo emocji. Jako wieloletni już fan Hugh Jackmana w roli Wolverine’a z wypiekami na twarzy i okrzykiem bojowym na ustach śledziłem pierwsze zapowiedzi tego projektu. Ileż to Ryan Reynolds musiał czekać, aby Hugh powtórzył swoją kultową już rolę. Nic dziwnego również, iż nie obyło się bez wątpliwości dotyczących powrotu – przecież Logan z 2017 roku jest idealnym domknięciem filmowej postaci Rosomaka. Mimo rad Kevina Feige’a Jackman jednak, po usłyszeniu propozycji, wszedł w to na maksa. Widać to i po oddaniu się roli, gdzie musiał wrócić do ciężkich treningów, jak i ekscytacji w mediach społecznościowych oraz wywiadach. Na starcie dostaliśmy więc trio idealne. Reynolds, Jackman i Shawn Levy, który objął stołek reżyserski. Cała trójka jest dobrymi znajomymi na co dzień, więc od samego początku szczerze wierzyłem, iż może się to udać.
Zobacz także: X mieczy. Tom 1 i 2 – recenzja komiksów. X-Men à la Mortal Kombat
Pozwolę sobie jeszcze co nieco wspomnieć o poziomie oczekiwań, z którymi przystąpiłem do seansu. Z dnia na dzień jedynie rosły i rosły, osiągając w dzień premiery już niebotyczne rozmiary. Osobiście nienawidzę spojlerów i sam często unikam wszelakich zapowiedzi. Ba! Jestem przeciwnikiem choćby spojlerów filmów, które premierę miały dekady temu. Ale wiecie co? W tym przypadku było inaczej. Z uwagą, niczym Sherlock Holmes, śledziłem choćby publikację oficjalnego soundtracku filmu, a każdą plotkę czy potencjalny spojler z największą chęcią czytałem. Był to dla mnie swego rodzaju sposób na poradzenie sobie z tymi oczekiwaniami. Uzbrojony w hype do sufitu i czytając po drodze Staruszka Logana z zapętlonym Like a Prayer na słuchawkach, w podskokach ruszyłem na przedpremierowy seans w Multikinie. Pozostaje jednak pytanie, czy ten pociąg oczekiwań nie wykoleił się po drodze?
Z premedytacją rozpocznę od kwestii gościnnych występów w tym filmie. Spokojnie, będzie bez spojlerów, bo Deadpool & Wolverine zyskuje, kiedy ma okazję zaskoczyć widza. Trudno również nie wspomnieć w tym kontekście o takiej produkcji jak Spider-Man: Bez drogi do domu, która przecież była napakowana tego typu fanserwisem. W tym przypadku jest tego jeszcze więcej. Uśmiech geeka nie schodził mi z twarzy przez niemal cały seans. Widać tu ogrom pracy poświęconej na research materiałów źródłowych. Żeby wyłapać wszystkie smaczki czy nawiązania do komiksów, trzeba obejrzeć film choćby kilka razy. To, co jest piękne, to to, iż produkcja nie wstydzi się komiksowego rodowodu, a przekuwa go w swoją jedną z największych korzyści. Ale to zostawię Wam już do odkrywania na własną rękę.
Zobacz także: Król Deadpool – recenzja komiksu
Jakże ja się dobrze bawiłem. ALE! Niestety nie zamydliło mi to dostatecznie oczu na ubytki tego filmu. Nie można odebrać mu mnóstwa serca, którego poświęcenie i oddanie widać w każdej scenie, jednak trzeba przyznać, iż warstwa fabularna produkcji leży kompletnie. Jest angażująca, to prawda, ale tylko i wyłącznie ze względu na dwóch jegomościów, na których się opiera. Scenariusz jest podziurawiony niczym Deadpool niejednokrotnie na ekranie. Ekspozycja nieco zgrzyta, a w motywację Cassandry trudno tak naprawdę uwierzyć. Niektóre sekwencje niestety mi się dłużyły. W takich momentach zwykle Ryan Reynolds dostawał swój czas. Zdecydowanie było widać, iż miał spory udział w realizacji produkcji. Zdarzały się znakomite humorystyczne wstawki, ale niemal na równi z nimi zdarzały się też te przeciągnięte za bardzo i wybiegające już za daleko poza scenariusz. Ileż można śmiać się, iż Disney to Disney?
Zobacz także: Ultimate X-Men. Tom 7 – recenzja komiksu. Teen drama z genem X
Warto również poświęcić więcej niż parę liter na znakomite kreacje aktorskie. Tego, iż Ryan Reynolds czuje postać Deadpoola, nie muszę prawdopodobnie nadmieniać, wie to każdy. Hugh Jackman to też klasa sama w sobie. Widać, iż zżył się już przez taki czas z tą postacią i do tego jest świetnym aktorem. Oboje są dwiema błyszczącymi gwiazdkami tego filmu. Szczególnie warto zwrócić uwagę na ich chemię na ekranie. Będąc od zawsze fanem Wolverine’a, 3. część Deadpoola była dla mnie jak mokry sen. Siadając do tego tekstu, jeszcze do końca się z niego nie wybudziłem. Ale o to chodziło, taki właśnie miał być. Upragniona laurka dla fanów obu tych postaci, którzy czekali latami, żeby w końcu doszło do upragnionego zjednoczenia sił.
Poza tytułową dwójką, Deadpool & Wolverine ma jeszcze dwa genialne występy. Zacznijmy od Emmy Corrin, która wcieliła się w rolę złej siostry bliźniaczki Charlesa Xaviera – Cassandry Novy. Co prawda jako postać nie miała za dużo pola do popisu, aby się wykazać. Widać jednak, iż zrobiła to na 110%. Jej kreacja była magnetyzująca i dzięki temu dostałem taką Cassandrę, jakiej oczekiwałem. Nieco inną niż w komiksach, ale bardzo zbliżoną. Inaczej było z Paradoxem (w tej roli znakomity Matthew Macfadyen), którego nie znałem z komiksów. Na ekranie było widać, iż Macfadyen nie jest debiutantem w tym zawodzie. Kradł niemal każdą scenę, w której się pojawiał. Był bardzo miłym zaskoczeniem i mam nadzieję, iż znajdzie się jeszcze dla niego miejsce w przyszłych produkcjach.
Zobacz także: Świt X. Wolverine – recenzja komiksu. I wchodzi on, cały na czerwono
Sceny akcji są brutalne i widowiskowe, jak nam zresztą zapowiadały materiały promocyjne. Leją się hektolitry krwi, a ekipa dwoi się i troi, aby dostarczyć dobre show. Choreografia walk bardzo mi się podobała. Z ekranu aż czuć było wagę ciosów, a niektóre, muszę przyznać, bolały choćby przed nim. Twórcy podeszli do tego kreatywnie i widowiskowo. Warto wydać pieniądze na bilet choćby dla samej akcji. Niezmiernie cieszy mnie fakt, iż Hugh Jackman poświęcił się tej roli, nabierając znakomitej formy. Pod tym względem jego występ wydawał się najbliższy temu komiksowemu. Niemal tak jak jego wersja na papierze, skakał po przeciwnikach w dzikim szale. Niesamowicie przyjemna rzecz do oglądania. SNIKT!
Najłatwiej porównać mi ten film do Avengers: Koniec gry, który zdążyłem już obejrzeć parę razy. Jednak gdy opadła ta ekscytacja związana z tak wielkim projektem, każdy kolejny seans był gorszy od poprzedniego. Zacząłem dostrzegać coraz więcej wad, doprowadzając to tego, iż straciłem o nim pozytywne zdanie. Deadpool & Wolverine dostarcza masę frajdy, która pochodzi od geeków, dla geeków. Mam jednak jakieś dziwne przeczucie, iż będzie podobnie jak w przypadku Końca Gry. To, co miał najlepszego do zaoferowania, pokazał już podczas pierwszego seansu. Warto nadmienić też, iż próg wejścia jest niesamowicie duży, żeby móc cieszyć się w pełni seansem. Na pewno nie wystarczą do tego jedynie poprzednie części Deadpoola.
Zobacz także: X-Men. Punkty zwrotne. Plan x-terminacji – recenzja komiksu
Deadpool & Wolverine jest niestety przede wszystkim, jazdą opartą jedynie na cameos i nostalgii. Dla fanów superhero Deadpool naprawdę może być Jezusem Marvela, jednak coś czuję, iż dla osób spoza „branży” film będzie posiadał pozytywny aspekt jedynie w formie rozwałki na ekranie. Czy, jak oczekiwano, ta produkcja odkupi wszelkie poprzednie grzeszki Marvela? Oczywiście, iż nie. Nie można odebrać mu za to tytułu najbardziej komiksowego filmu, jaki powstał. Garściami czerpie z kartek zeszytów i sprawi, iż niejeden fan wyjdzie z kina z uśmiechem na ustach. Jednak czy to wystarczy, żeby obronił się jako oddzielny twór? To pytanie pozostawię już na kolejny, bardziej krytyczny seans, niestety jednak spodziewam się odpowiedzi…
Źródło grafiki głównej: materiały promocyjne