DAYBREAKERS. Rzadki miks science fiction i wampirycznego horroru

film.org.pl 9 miesięcy temu

I rzeczywiście, nie ma tu blade-go Patiszona i mdłej Kristen Stewart, jest za to intrygujący, acz wątły Ethan Hawke i urodziwa Claudia Karvan (chwilami bardzo podobna do Leny Headey). Brak romansu dla małych dziewczynek i skaczących po lesie kolesiów o aparycji Pudziana – jest za to rozwałka dla dużych chłopców i Willem Dafoe dzierżący kuszę (Willem Tell?). Ale czy to wystarcza? Fabularnie Daybreakers jest miksem dwóch pierwszych odsłon przygód czarnoskórego pogromcy wampirów z Neo-nową trylogią Wachowskich, z drobnym jeszcze posmakiem wcześniejszych filmów gatunku, jak choćby Vampires Johna Carpentera (które zresztą czerpały z setki innych tytułów).

Oto w niedalekiej przyszłości (tak niedalekiej, iż aż boli – gdy w jednej ze scen bohater rzuca cyferkami, to przyszłość zamienia się w naszą przeszłość!) ludzkość pod wpływem tajemniczej choroby (!) zostaje wywindowana na wyższy szczebel łańcucha pokarmowego. Ci, którzy jakimś cudem nie dorobili się wydłużonych ‘trójek’, służą teraz za codzienny dodatek do kawy, który można dostać w każdym Starbucksie. Co prawda nie wszyscy popierają tę politykę (część przeszła na zwierzęcy „wegetarianizm”, część na samossanie), ale cóż zrobić – blood must go on! Jednak nocni łowcy wcale nie mają się z czego cieszyć – zasoby hodowlanych homo sapiens powoli się kurczą, a skrywające się w świetle dnia niewielkie grupki ruchu oporu to już tylko magiczne 5% w corocznym raporcie urzędu statystycznego. I choć prowadzone są badania nad substytutem krwi, to z każdą dobą coraz bliżej wampirom do zagłady. I w tym właśnie miejscu, na skutek kilku okolicznościowych wypadków, do pomocy wkraczają ludzie, którzy mają w rękawie… Elvisa.

Początek Daybreakers przyjemnie mnie zaskoczył, gdyż spodziewałem się kolejnego durnego akcyjniaka pod przykrywką cool historii. Ale bracia Spierig postawili na atmosferę i powolne budowanie napięcia. Widzimy więc społeczność wampirów ich oczami – codzienne życie, rutynę, przyjemności i frustracje (mnóstwo naprawdę fajnych smaczków). I okazuje się, iż ten świat kilka różni się od ludzkiego – oni pracują, jeżdżą metrem, mają zachowane struktury władzy i klasy społeczne, a życie to dla nich wciąż stos problemów. A iż toczy się ono jedynie nocą, wszyscy mieszkańcy są nieśmiertelni i świecą im się oczy, a nad butelkę dobrego wina przedkładają szklaneczkę świeżego Rh+? Też mi coś.

I choć naprawdę przyjemnie wchodzi się w to uniwersum (skromna refleksja nad obecnym stanem naszej cywilizacji jest doprawdy trafna – pytanie, co MY zrobimy, gdy skończy się woda?), w którym cały czas unosi się fajny klimat zagrożenia i jednej wielkiej niewiadomej, to paradoksalnie jest to pierwsza bolączka filmu. Wampiry są tu bowiem zbyt jednolite, nijakie i sprowadzone do parteru. Żaden z nich nie lata, nie ma nadludzkiej siły, szybkości i sprytu, czy choćby aury tajemniczości – jedynie plastikowe zębiska i kontakty w oczach. Są zwyczajnie nijakie. W dodatku każdy czegoś się boi, zamiast samemu napędzać stracha. A tym czymś jest przeważnie kolejna noc w świecie bez perspektyw. Dupy, nie wampiry!

Drugą bolączką Daybreakers jest… druga połowa filmu, która zamienia się w… kolejnego durnego akcyjniaka pod przykrywką cool historii. Co prawda napędzanie wydarzeń akcją było jasne jak słońce, a i zrobione zostało naprawdę solidnie i efektownie. Ale czemu od razu wkracza doń głupota, infantylizm, patos i – co gorsza – łopatologia i przewidywalność? Niestety, mniej więcej od momentu, w którym Hawke natyka się na Dafoe i ten drugi tłumaczy mu, o co kaman w tej szopce, cały potencjał spuszczony zostaje do kibla i z każdą minutą fabuła zaczyna wirować coraz szybciej w złą stronę.

To mógł być fajny, naprawdę niezły, inteligentny film, który wniósłby coś nowego do tematu i pokazał w.w. tytułom, gdzie wampiry zimują. Niestety, wyszło jak zwykle, czyli nijako i kolejne „zaskakujące” sceny spływają po nas jak po rynnie, a całość niezamierzenie śmieszy i z lekka irytuje (szczególnie one-linery Dafoe i historyczne mądrości, które co chwila ktoś serwuje; no i finał). Brakuje też jakiegoś pazura całej tej historii i nie uświadczymy żadnej naprawdę porządnej, widowiskowej, zapadającej w pamięć sekwencji (takową mogła być zasadzka na konwój ludzi – niestety, poza kapitalnym oświetleniem nie ma w niej nic godnego uwagi).

Na szczęście Daybreakers jest na tyle krótki, iż raczej nie ma czasu w nudę. No i technicznie prezentuje się naprawdę porządnie. Muzyka, zdjęcia, efekty, scenografia czy choćby design stworów – to wszystko ze sobą współgra i robi pozytywne wrażenie. choćby aktorsko jest bardzo przyzwoicie, mimo iż sporo postaci to potraktowane po macoszemu szkielety, odegrane półgębkiem przez tych największych i bez ikry przez tych mniej znanych. Szkoda, naprawdę szkoda, iż zawiódł scenariusz, który był ponoć pisany dwa lata (co, biorąc pod uwagę rozwiązanie głównego problemu, uznać można za kuriozum). Bracia reżyserzy chyba nie za bardzo wiedzieli, w jakim kierunku ostatecznie chcą się udać z Daybreakers – choć może rozwiną skrzydła w jakimś sequelu, do którego furteczka (a jakże!) została uchylona. Generalnie polecał ani odradzał nie będę – to nie jest zły film, ale też i daleko mu do dzieła udanego. Miłośnicy hollywoodzkich fast-foodów, posoki i kąsania w szyjkę z pewnością ustawią się w kolejce. Pozostali mogą ugryźć z ciekawości lub spokojnie zapolować na kolejne wariacje – choćby na zbliżającą się Kołysankę Machulskiego.

Na koniec jeszcze słówko o tytule, bo znowu, motyla noga, mamy pomieszanie z poplątaniem. Skoro już Daybreakers (przyznaję, iż nie najlepsze słówko do tłumaczenia), to po co jeszcze „Świt” (który co prawda w filmie często się pojawia, ale ma się nijak do fabuły)? Nie wystarczy jeden „Wieczny łowca” w temacie? A skoro „Świt”, to co będzie dalej? „Łowcy – wczesny poranek”? „Strzyga w Południe”? „Wieczór z wampirem”? Czy odtąd wszystkie filmy mające związek z synami nocy będą odnosiły się do pory dnia? I czy naprawdę wszystkie produkcje z nieprzetłumaczalnym tytułem będą miały polskie dopiski? Tylko naiwnie pytam, bo pewnie i tak nic się nie zmieni.

Tekst z archiwum film.org.pl (2010).

Idź do oryginalnego materiału