Termin ważności minął
Wczorajszy świt w małym miasteczku na obrzeżach Beskidów przywitał Zofię chłodem. Kuchnia, przesiąknięta wilgocią starych ścian, milczała, tylko czasem skrzypiały deski podłogi. Poranne światło, sączące się przez mętną szybę, rzucało na podłogę jej długi, chwiejny cień — jakby sam bał się zająć za dużo miejsca. Zofia włączyła stary czajnik, który zaświstał niczym zbudzone zwierzę, i po omacku znalazła w szafce puszkę mleka skondensowanego. Palce zawisły na zimnym metalu. Termin przydatności minął dwa lata temu. I jakoś przyniosło to dziwną ulgę.
Cztery lata temu Tadeusz przytargał do domu całą skrzynkę tych puszek. „Na wszelki wypadek, przyda się”, mówił, śmiejąc się, gdy siedzieli na podłodze i jedli je prosto z puszki, popijając mocną herbatą. Wtedy dyskutowali, co jest słodsze — mleko czy jego głupie żarty, od których Zofia pękała ze śmiechu. Zawsze zostawiał ślad na jej policzku — kroplę, którą ocierała, udając złość. Potem wszystko się zmieniło. Śmiech ucichł. Skrzynka została w kącie spiżarni jak pomnik przeszłości, której nie miała serca rozpakować.
Zofia otworzyła puszkę. Drżącymi palcami, jakby bała się obudzić coś dawno uśpionego. Zapach uderzył — gorzkawy, z posmakiem rdzy. Nie przypominał Tadeusza. Przypominał ją samą — tę, która kiedyś wierzyła, iż miłość da się zapieczętować jak tę puszkę i zachować na wieczność. Ale choćby mleko skondensowane, okazuje się, umiera. Cicho. Bez ogłoszeń.
Wszystko, co zostało po Tadeuszu, miało swój termin ważności. Jego sweter, który czasem nosiła — najpierw, by poczuć jego ciepło, potem tylko dlatego, iż był wygodny. Bilet do teatru, na który nigdy nie poszli — włożony do starej książki, którą rzucił w połowie. Podkładka pod czajnik, kupiona na jarmarku w sąsiedniej wiosce — zakurzona na półce jak zapomniana nadzieja. I to mleko. Najpierw nie wyrzucała puszek, jakby ich usunięcie oznaczało ostateczne zerwanie. Potem po prostu przywykła do ich obecności. Jak do pustki w mieszkaniu.
Nie kłócili się. Nie krzyczeli. Nie tłukli talerzy. Tadeusz po prostu jakby zgasł. Najpierw przestał patrzeć jej w oczy. Potem zamienił „my” na „ja”. Potem zaczynał wracać późno, z zapachem obcego dymu i zmęczenia. Wszystko działo się cicho, bez dramatów. A w końcu powiedział: „Potrzebuję czasu” — i wyszedł. Najpierw do „znajomych”. Potem — na zawsze. Bez wielkich słów, bez kropki. Jak woda wyciekająca z pękniętego kubka.
Zofia nie była zła. Naprawdę. Tylko długo nie rozumiała, jak żyć dalej. Pierwsze miesiące z przyzwyczajenia parzyła herbatę dla dwojga, sprawdzała prognozę, pisała wiadomości, których nie wysyłała. Potem zaczęła ścierać jego ślady. Z pościeli. Z firanek. Z powietrza w pokojach. Uczyła się żyć sama. Powoli. Z nocnymi koszmarami. Z nagłym bólem w piersi, który przychodził w środku dnia jak echo przeszłości, której nikt nie wyłączył.
Praca ratowała, ale nie grzała. Koledzy w biurze byli jak dekoracje — uprzejmi, ale pusto jak papierowe serwetki. Rodzina — daleko, setki kilometrów. Przyjaciółki tonęły w własnych sprawach: dzieci, mężowie, posty o zdrowym odżywianiu. Zofia stanęła w miejscu. Jak kadr z filmu, gdzie bohaterka zawiesza się na rozdrożu, nie wiedząc, czy iść naprzód, czy czekać na cud.
Pewnego dnia w zatłoczonym autobusie zauważyła staruszkę. Miała ponad siedemdziesiąt lat, w rękach zniszczoną torbę, a w oczach pustkę, jakby życie dawno wyblakło. Zofia patrzyła na nią i widziała siebie. Nie starą — pustą. Nie bała się zmarszczek, tylko tej ciszy w środku, gdzie już niczego się nie oczekuje. Strach ścisnął gardło jak zimny wiatr.
Tego samego wieczoru zapisała się na taniec. Potem — na warsztaty ceramiki. Potem poszła sama do kina. Nie po to, by kogoś znaleźć. By odnaleźć siebie — tę sprzed Tadeusza, przed nadziejami, zanim miłość stała się jej jedynym horyzontem.
Cudów nie oczekiwała. Tylko wracała do siebie. Krok po kroku. Nowy koc, w który chciała się otulić tylko dla siebie. Nowy zapach w łazience — z nutą bergamotki, cierpki jak przypomnienie, iż wszystko mija. Nowa herbata, bez cukru, ale z posmakiem wolności. Miała swoje wieczory. Swoje myśli. Swoje cisze. I po raz pierwszy od lat — poczucie, iż samotność może nie być klatką, ale przestrzenią, w której jest miejsce dla niej samej.
Tadeusza spotkała po trzech latach. W małej aptece na rogu. Stał w kolejce, ściskając opakowanie paracetamolu. Włosy przyprószyła siwizna, plecy zgarbione, kurtka — ta sama z ich przeszłości, zniszczona jak jego wzrok. Wyglądał, jakby ostatnie lata gonił coś, co dawno uciekło.
Zauważył ją i zastygł:
— Cześć — głos mu zadrżał jak u chłopca.
— Cześć — odpowiedziała. Spokojnie. Choć na moment serce ścisnęło się jak po ukłuciu.
Cisza. Jak przepaść. Przeleciały przez nią lata, których nie było. Pytania, których nie zadała. Odpowiedzi, które już nie miały znaczenia.
— Jak leci? — zapytał, patrząc w podłogę.
— Termin ważności minął — odparła z lekkim uśmiechem. Nie złośliwie. Po prostu. Jak zamyka się książkę.
Nie zrozumiał. A może zrozumiał, ale milczał. Tylko spojrzał na nią trochę dłużej, jakby czekał, iż doda coś jeszcze. Ale Zofia już odZamknęła drzwi apteki za sobą, oddychając głęboko, jakby po raz pierwszy od lat czuła, iż naprawdę może zacząć od nowa.