Czy warto wybaczyć mężczyźnie, który wrócił z pokorną głową? Nie chcę żyć tak, jak teraz, ale i wracać do niego nie jestem gotowa.
Z Wojtkiem byliśmy małżeństwem czternaście lat. Wydawałoby się, iż wiele przeszliśmy, wiele wspólnie zbudowaliśmy. Czytałam nawet, iż większość rozwodów zdarza się w pierwszych latach, a potem rzadziej. My jednak okazaliśmy się wyjątkiem. Typowa historia: mąż odszedł do młodszej. Ale dla mnie to był kataklizm. Życie pękło jak lód pod nogami, a ja runęłam w przepaść.
Wojtek oświadczył się, gdy byliśmy prawie dziećmi. Ja – zwykła dziewczyna z przeciętnej rodziny, on – jedyny syn z zamożnego, wpływowego domu. Rodzice pomogli – podarowali nam duże mieszkanie w samym centrum Warszawy. gwałtownie wzięliśmy ślub. Najpierw nie mogliśmy mieć dziecka, traciłam już nadzieję, ale w końcu urodził się syn, a dwa lata później córka. Żyłam jak we śnie: ciepły dom, rodzina, dzieci. Wszystko wydawało się prawdziwe.
A potem pojawiła się ona. Nowa w pracy – miła, pomocna, z oczami ofiary i krokiem zwyciężczyni. I nagle – wyrzucił mnie z dziećmi. Po prostu. Twierdził, iż tak będzie lepiej. Zostawił sobie mieszkanie, płacił alimenty – tyle, iż więcej na papierze niż w rzeczywistości. A jak ja miałam żyć? Bez wykształcenia, bez doświadczenia, z dwójką dzieci?
Rodzice przygarnęli nas w starej babcinej kamienicy w Łodzi. Było ciasno, ciężko, strasznie. Uczyłam się na nowo oddychać. Uczyłam się oszczędzać, prać manualnie, biegać z wózkiem po sklepach i harować ponad siły. Powoli się podniosłam. Stałam się silniejsza. Pogodziłam się z losem.
Minął rok. Nagle – telefon. Wojtek. „Przepraszam”, mówi. „Popełniłem błąd. Nie wiedziałem, co tracę”. Mówił, jakbyśmy rozstali się wczoraj. Prosił o spotkanie. Długo się wzbraniałam, ale w końcu się zgodziłam. Spotkaliśmy się gdzieś na obrzeżach, w taniej kawiarni – nie w tym miejscu, gdzie kiedyś piliśmy wino, patrząc sobie w oczy.
I wiecie co? Przede mną siedział już nie on. Nie ten zadbany, pewny siebie, dumny Wojtek. Ten był przygarbiony, z opuchniętymi oczami, z kilkudniowym zarostem. Był pusty. Wszystko, co czyniło go mężczyzną mojego życia, zniknęło. Jego opowieść też nie była oryginalna: ona żądała pieniędzy, prezentów, wyjazdów. Rozwaliła jego firmę, sprzedała informacje konkurencji. I odeszła. A on został sam.
Płakał. Klęczał. Mówił, iż my jesteśmy jego rodziną, iż kocha dzieci, iż kocha mnie. Bałam się, iż się załamę. Ale nie. Patrzyłam na niego i nic nie czułam. Ani litości. Ani bólu. Ani miłości. Tylko obojętność.
Powiedziałam mu: „Przestań robić z siebie pośmiewisko”. Nie ze złości – po prostu ze zmęczenia. Nie chciałam już słuchać jego słów, widzieć tego żałosnego wzroku. Nie obchodziło mnie, czy będzie krzyczeć. Są przecież ludzie, którzy krzyczą na ulicach – i nikt nie zwraca na nich uwagi. Po raz pierwszy w życiu poczułam wolność od niego.
Ale w domu zrobiło się pusto. Nie z samotności – z pytań bez odpowiedzi. Podzieliłam się myślami z mamą i przyjaciółkami. Przyjaciółki były kategoryczne: zdradził – zdradzi ponownie. Uważały, iż choćby nie powinnam się z nim spotykać. Mama natomiast się ucieszyła. Mówiła, iż dzieci potrzebują ojca. Że jako kobiecie nie powinnam wszystkiego porzucać. Że rodzina jest ważna, choćby jeżeli serce milczy.
Słuchałam wszystkich, ale odpowiedzi nie znalazłam. Minął miesiąc. przez cały czas mieszkam u babci. Gotuję sama, decyduję sama, jak żyć. Wojtek zaczął przysyłać więcej pieniędzy, rzucił picie. Wciąż prosi, żebym wróciła. Próbuje pokazać, iż się zmienił. A ja patrzę na swoje życie i rozumiem – nie chcę, żeby tak wyglądało. Ale i do niego wrócić nie potrafię.
Nie jestem dzieckiem. Nie mam dwudziestu lat. A jednak czuję, jakbym utknęła. Boję się zrobić krok. Do przodu – w nieznane. Do tyłu – w zdradę. Nie wiem, gdzie iść. I każdego wieczoru, gdy dzieci śpią, patrzę w okno i proszę siebie samą: tylko bym zrozumiała, czego naprawdę chcę. Tylko bym znów nauczyła się czuć…