Czy warto jesienią jechać do Wiednia? Po trzykroć tak! Kuszą muzea i zupa dyniowa
polityka.pl 1 miesiąc temu
Zdjęcie: Mistervlad / Shutterstock
To prawda, iż o tej porze roku jest to miasto, które nie rozpieszcza pogodą, więc o spacerach po cesarskich ogrodach i szerokimi bulwarami wypada raczej zapomnieć. A mimo to odpowiedź na tytułowe pytanie brzmi: po trzykroć tak. A każdy z powodów takiej wyprawy związany jest z innym zmysłem.
Zacznijmy od zmysłu smaku. Stolica Austrii pewnymi przysmakami kusi przez cały rok, by wspomnieć o torcie Sachera, mozartowskich marcepanowych kulkach, wienerschnitzlu czy sprzedawanych w przyulicznych budkach kiełbaskach. Ale jesienią pojawiają się dwa dodatkowe i wyłącznie okresowe specjały.
Po pierwsze, zupa dyniowa, której chyba nigdzie indziej nie przyrządza się tak smacznie i na tyle sposobów. Po drugie zaś Sturm, czyli fermentujący, świeżo wyciśnięty sok winogronowy, lekko alkoholowy, sprzedawany wszędzie na butelki lub szklanki. Smakuje jak kompocik, ale w większych ilościach bywa zdradliwy.
Powód drugi związany jest ze zmysłem słuchu. A ten wyostrza się w pobliżu dwóch legendarnych instytucji muzycznych: opery oraz filharmonii wiedeńskiej. W operze jesienią same „rarytasiki”: trzy hity Wolfganga Amadeusza Mozarta („Don Giovanni”, „Cosi fan tutte”, „Uprowadzenie z Seraju”), zabawny „Cyrulk Sewilski” Rossiniego i – dla odmiany – ponury „Pelleas i Melisanda” Debussy’ego. A także premiera sezonu, czyli „Sprzedana narzeczona” Bedricha Smetany.
Polonica są, a jakże. W listopadzie Adam Pałka w „Łucji z Lammermoor”. A dopiero w przyszłym roku nasi najwięksi eksportowi gwiazdorzy śpiewu: Piotr Beczała pojawi się na deskach Staatsoper w styczniu, a Tomasz Konieczny w kwietniu.
Czytaj też: Yoko Ono przez cały czas walczy o pokój. To artystka przegranej sprawy?
Wiedeń: miasto sztuki
A zmysł trzeci, najbliższy niżej podpisanemu, to wzrok. Nie ma wątpliwości, iż Wiedeń to jedno z czterech–pięciu miast europejskich, w których oferta wystaw sztuki jest wyjątkowo bogata i ciekawa. Nowe ekspozycje startują niemal równocześnie w okolicach września i z reguły otwarte są do stycznia–lutego następnego roku. Czasu więc na zaplanowanie touru po muzeach i galeriach jest sporo. A oto krótki przewodnik po tym, co w tym jesienno-zimowym sezonie ma szansę uwieść miłośników piękna.
W monumentalnym Kunsthistorisches Museum, poza stałą ekspozycją, która zawsze onieśmiela nasyceniem arcydzieł, tym razem bardzo interesująca wystawa czasowa. To monografia niderlandzkiej malarki działającej w XVII w. – Michaeliny Woutier (otwarta do 22 lutego 2026). Dotychczas pozostawała w cieniu dwóch włoskich malarek owych czasów: Artemizji Gentileschi i Sofonisby Anguissoli. Nie ma się co dziwić, bo jeszcze do niedawna autorstwo większości jej dzieł przypisywano... jej bratu, także malarzowi.
Fachowcom najwyraźniej nie pasował fakt, iż to malarstwo świetne warsztatowo, różnorodne tematycznie (ze scenami batalistycznymi włącznie) i wielkoformatowe mogłoby wyjść spod pędzla kobiety. No, przecież tak musiał malować tylko facet! Okazuje się, iż nie.
mat. pr.Michaelina Wautier, autoportret
A skoro przy wyemancypowanych kobietach jesteśmy, to trudno pominąć duże wspólne przedsięwzięcie dwóch galerii: Albertiny Modern oraz Kunstforum. To retrospektywa gwiazdy XX-wiecznego performansu Mariny Abramović. Wprawdzie kilka lat temu mieliśmy jej równie imponującą wystawę w Toruniu, ale kto jej nie obejrzał, ma szansę nadrobić to teraz. Tym bardziej iż z takich np. Katowic jest mniej więcej taka sama odległość do obu tych miast.
Czytaj też: Muzeum Bitwy Warszawskiej 1920. Cudu nie ma. Rodziło się w bólach, jest małe, ale napuszone
Gotyk i modernizm
Jednak największym atutem wiedeńskiej jesieni galerii i muzeów są bez wątpienia dwie wystawy, które łączą ze sobą jakości na co dzień rzadko zestawiane, może choćby zaskakujące, a przez to inspirujące do myślenia. Pierwszą otwarto w Albertinie, a jej tytuł wyjaśnia praktycznie wszystko: „Gothic Modern” (do 11 stycznia). Z ogromnym rozmachem (zajmuje całe pierwsze piętro) zestawiono dzieła średniowiecza oraz przełomu XIX i XX w. (od symbolizmu po ekspresjonizm), by wykazać, iż nowoczesne wizje artystyczne garściami czerpały z dorobku dawnych (a choćby bardzo dawnych) mistrzów. Pod każdym względem: tematów, motywów, symboli, ekspresji, emocjonalności, form wyrazu, a choćby kompozycji.
Z jednej więc strony Vincent van Gogh, Gustav Klimt, Edvard Munch, Egon Schiele, Arnold Bocklin, a z drugiej tytani gotyku: Albrecht Durer, Lucas Cranach czy Hans Holbein. Perfekcyjnie poprowadzona ekspozycyjna narracja podtrzymuje uwagę widza jak najlepszy film sensacyjny. A wniosek, z jakim się opuszcza gmach Albertiny, rezonuje chyba daleko szerzej niż na samą historię sztuki: często choćby gwałtowne odrzucenie tego, w czym wzrastaliśmy, wcale nie oznacza, iż nie pozostajemy przez cały czas w przeszłości zanurzeni, i to głębiej, niż się nam wydaje.
mat. pr.Edvard Munch, Golgotha
Drugą wystawę, która splata zaskakująco odległe, wydawałoby się, wątki, obejrzeć można w Leopold Museum („Ukryty modernizm” do 18 stycznia 2026). Nie wiem, czy szefostwo obu placówek się ze sobą umówiło, ale jest to ekspozycja w pewnym sensie bliźniacza wobec tej z Albertiny, albowiem ukazuje nieoczekiwane i zaskakujące źródła, z których czerpał modernizm i nowoczesność przełomu wieków. Tym razem kuratorski reflektor skierowano na... okultyzm, którego idee przenikały artystyczne pracownie, salony intelektualistów, a choćby gabinety naukowców w Europie w owych burzliwych dekadach.
Krok po kroku, otoczony blisko dwoma setkami dzieł sztuki i artefaktów, widz jest przekonywany, iż ta paradoksalnie regresywna wiara w siły nadprzyrodzone okazała się siłą napędową nowoczesności w każdym jej wymiarze: nauki, mody, teorii wychowawczych, stylu życia, postaw i poglądów społecznych, no i oczywiście sztuki. Z najbardziej fascynującym wątkiem: wpływu okultyzmu na narodziny i umocnienie się sztuki abstrakcyjnej. Kontrowersyjnie, ale inspirująco. Więcej o tej pełnej niespodzianek wystawie piszemy w „Polityce”.
Czytaj też: Gierowski: zmarnowane stulecie. Największej retrospektywy doczekał się… w Chinach
Klasycy nowoczesności
Na dobrą sprawę o łączących odległe od siebie końce sztuki można mówić także w przypadku propozycji Muzeum Sztuki Nowoczesnej Fundacji Ludwiga, w uproszczeniu funkcjonującym jako MUMOK. To wystawa o nieco poetyckim tytule „Świat jutra będzie kolejną teraźniejszością” (do 6 kwietnia 2026). Tym razem z przebogatych magazynów muzeum (niektórzy twierdzą, iż to największa kolekcja sztuki współczesnej w tej części Europy) wyciągnięto całe mnóstwo dzieł mistrzów XX w., począwszy od Constantina Brancusiego, Marcela Duchampa i Kazimierza Malewicza, przez Rene Magritte’a i Maxa Ernsta, po Louise Bourgeois i Ossipa Zadkina.
Następnie poproszono piątkę, pochodzącą z Austrii, Niemiec, Norwegii i Ukrainy, żyjących artystek i artystów, by stworzyli artystyczne instalacje wchodzące w dyskurs z tymi historycznymi dziełami. Podobnie jak w przypadku „Gothic Modern” chodzi o przyjrzenie się, na ile zagadnienia podejmowane przez nieżyjących już klasyków nowoczesności rezonują z, w tym przypadku współczesnym, odczytywaniem świata i czy można z tej konfrontacji odebrać jakąś lekcję dotyczącą przyszłości. Może brzmi to dość skomplikowanie, ale taka to już jest współczesna sztuka.
Zmęczeni tymi meandrami rozważań zawsze mogą powrócić do, otwierającego naszą wycieczkę po Wiedniu, Kunsthistorisches Musem na malutką, ale smakowitą prezentację obrazów bodaj najwybitniejszego malarza martwych natur w XVII w. (a może i w historii sztuki?): Holendra Pietera Claesza. Tu wszystko jest proste, czytelne, piękne, mądre, ale bynajmniej nie optymistyczne, bo z uporem przypominające o przemijaniu. Co jesienią i w Wiedniu ma swój głęboki sens.
Tekst powstał dzięki współpracy z biurem Austria Info w Polsce oraz hotelem Altstadt w Wiedniu.