Czy sukces koncertu powinniśmy mierzyć tym, ile osób kupi bilet na raty?

krytykapolityczna.pl 10 godzin temu

Uczestnictwo w kulturze coraz częściej przypomina przywilej, a nie prawo. Bilety na koncerty pokazują wypaczenia późnego kapitalizmu: w ostatnich miesiącach głośno było choćby o dynamicznych cenach, które uwzględniają popyt i dostępność, i dzięki algorytmom pozwalają na nieokiełznaną spekulację oraz podnoszenie cen w czasie rzeczywistym. W efekcie bilety na amerykańskie koncerty Bruce’a Springsteena mogą wahać się od wyjściowych 200 do choćby kilku tysięcy dolarów – co sprawiło, iż choćby najwierniejsi fani zaczęli krytykować nietykalnego niegdyś artystę, znanego z lewicujących poglądów.

Do tego dochodzą m.in. występy w sektorach znajdujących się za sceną, sztuczne zawyżanie kosztów przez pośredników, a teraz także system płatności ratalnych. Emocje występu na żywo i wspólnotowość tego doświadczenia przestają być inkluzywne – stają się produktem premium, który wymaga długofalowego planu spłat.

W tym przypadku na raty kupujemy nie dach nad głową czy samochód, tylko bilety. Na koncerty, festiwale, spektakle. Na coś, co jeszcze do niedawna było konsekwencją spontanicznej decyzji na zasadzie: „Ej idziemy? Bo grają jutro”. Dziś, żeby pójść na koncert ulubionego artysty, musimy tę decyzję dokładnie przemyśleć, co nie byłoby jeszcze katastrofą, gdyby stabilizowało lub hamowało potrzebę niepohamowanej konsumpcji. Ale mówimy o uczestnictwie w kulturze — nie o inwestycji na całe życie czy plastiku do jednorazowego użycia, a pytanie nie brzmi już „czy mnie na to stać?”, ale „czy da się zapłacić na raty?”.

W USA już ponad 60 proc. uczestników Coachelli, jednego z największych festiwali muzycznych świata, korzysta z systemu płatności ratalnych. Podobne rozwiązania wprowadzają także polskie festiwale: Open’er (czterodniowy karnet z polem namiotowym za 1359 zł), Orange Warsaw (dwa dni za 659 zł), OFF (trzy dni z polem namiotowym – 860 zł). Każdy z nich oferuje rozłożenie płatności na raty. To nie tylko „ułatwienie” – to nowy model konsumpcji. Firmy biletowe (a wśród nich światowy monopolista – Ticketmaster) stworzyły własne systemy płatności ratalnych, które nie są regulowane jak kredyty bankowe. Nie ma badania zdolności, nie ma kontroli, tylko dodatkowe opłaty za samą możliwość kupna biletu w ratach. Dostęp do przeżyć sprzedaje się dziś jak telefon z abonamentem.

Gdy AC/DC występowali na Stadionie Narodowym dekadę temu, bilet na płytę kosztował 250 zł. W 2025 — już 805 zł. Mowa o tym samym miejscu, tych samych warunkach. Co odpowiada za taki wzrost? Częściowo winna jest inflacja kosztów organizacji – ale tylko częściowo. Coraz większy wpływ mają za to algorytmy i pośrednicy: dynamiczne ceny, dopłaty za możliwość pierwszeństwa w zakupie (np. poprzez posiadanie konta w konkretnym banku), losowanie miejsc przez systemy AI. Wszystko to tworzy wrażenie ekskluzywności i presji: „Kup teraz, bo będzie drożej”. Koncert nie jest już tylko wydarzeniem, uczestnictwo w nim to prestiż, część tożsamości – „Kto był, ten się liczy”.

A skoro popyt nie maleje, można podnosić ceny niemal dowolnie.

Ceny biletów na koncerty w Polsce są zbliżone do najdroższych pod tym względem miejsc w Europie, jak Londyn, Paryż czy Berlin. Problem w tym, iż nie każdy zarabia jak zachodni fan. Za bilet na koncert Kendricka Lamara w Warszawie (średnia cena około 500 zł), osoba pracująca na minimalną krajową (27,70 zł netto na godzinę) musi przepracować 18 godzin. Londyńczyk? Zarabiając minimalną (11,44 funta netto), spędzi w pracy tylko około 10 godzin. Mamy więc sytuację, w której ludzie z uboższych państw płacą proporcjonalnie więcej za podobny występ.

Kapitalizm tłumaczy to prosto: jeżeli się sprzedaje, znaczy, iż cena jest słuszna. Artyści… często myślą podobnie. „Nie podobają ci się ceny biletów? Nie kupuj” — powiedział Gene Simmons z Kiss w wywiadzie dla „Forbesa”. Taka selekcja dotyka tym bardziej, bo dotyczy czegoś, co miało być wspólne, a stało się warunkowe. A stwierdzeniu Simmonsa można przeciwstawić choćby dwóch wykonawców znanych z walki z kapitalistycznymi patologiami, Roberta Smitha z The Cure i Neila Younga. Jak powiedział w ubiegłym roku Smith: „Nie pozwoliliśmy na dynamiczne ustalanie cen, ponieważ jest to oszustwo, które zniknęłoby, gdyby każdy artysta powiedział, iż tego nie chce. Większość artystów chowa się za managementem. »Nie wiedzieliśmy!«, mówią. Wszyscy wiedzą. jeżeli mówią, iż nie wiedzą, to albo są cholernie głupi, albo kłamią. To wszystko napędza chciwość”.

Nie chodzi tylko o koncerty. Można by powiedzieć: to przecież wybór. Ale kultura i sztuka dla najbogatszych staje się snobistycznym gadżetem, nie doświadczeniem wychodzącym poza schemat codziennych konsumpcyjnych wyborów. Nie chce być tym, który nie poszedł, bo było za drogo. Każdy fan chce zobaczyć swojego idola (szczególnie wtedy, kiedy wreszcie udaje się zespołowi zahaczyć o Polskę).

Czy naprawdę trzeba kalkulować, czy bardziej opłaca się zobaczyć ulubionego artystę, czy raczej zapłacić czynsz? jeżeli bilety na koncert zaczynają kosztować tyle, co miesięczne zakupy, to nie jest to już tylko problem rynku. Kultura powinna łączyć, a nie selekcjonować. Nie, nie oczekuję darmowych biletów. Ale marzy mi się świat, w którym uczestnictwo w kulturze nie wymaga planu ratalnego. Świat, w którym mogę spontanicznie pójść na koncert, nie zastanawiając się, czy będzie mnie przez to stać na jedzenie przez resztę tygodnia.

Były próby innego myślenia. Członkowie Fugazi dążyli do tego, by zredukować ceny biletów do 5 dolarów, muzycy Pearl Jam walczyli z Ticketmasterem już w latach 90. Green Day i Rage Against the Machine ograniczali dynamiczne ceny i limity biletów. W Polsce trzeba wskazać darmowego (poza kosztami dojazdu i jedzenia na miejscu) Pol’and’Rocka, choćby jeżeli obsesyjni hejterzy Jurka Owsiaka będą co roku z okazji WOŚP wypominać „ukryte” koszty organizacji wydarzenia. Pamiętam rozmowy z przyjeżdżającymi tam osobami, z których większość nie znała line-upu i przyjeżdżała dla atmosfery: żeby poznać nowych ludzi, budować społeczność. Dziś to wyjątki. Rzadkie i słabe wobec mechanizmu, który na pierwszym miejscu stawia tych, których stać.

Tak, artyści muszą zarabiać. Organizatorzy też. Ale może czas przestać udawać, iż wszystko jest „racjonalne” tylko dlatego, iż ktoś to kupi. Bo jeżeli miernikiem sukcesu koncertu staje się to, ilu ludzi kupiło na niego bilet na raty, to znaczy, iż coś bardzo się popsuło.

Kultura to nie towar. To wspólne doświadczenie. Dostęp do muzyki na żywo nie powinien zależeć od tego, jaką masz kartę w portfelu, tylko od tego, czy naprawdę chcesz tam być. Wierzę, iż są wartości, których nie powinniśmy przeliczać na procenty, odsetki i harmonogramy spłat. jeżeli zaczynamy ją sprzedawać jak kredyt, to być może nie tylko tracimy dostęp, ale też sens, dla którego tam idziemy.

**

Przemysław Stefaniak – fotograf, filmowiec i socjolog. Jako fotograf był publikowany w największych mediach na świecie, takich jak Associated Press, „Die Zeit”, „The Guardian” czy „Le Monde”. Pasjonuje się muzyką, o której aktywnie opowiada jako twórca internetowy.

Idź do oryginalnego materiału