Czy dzieci mogą odwrócić się od ojca po rozwodzie? Moje nie chcą mnie znać, bo kiedyś odszedłem.
Z Natalią byliśmy razem dwanaście lat. Myślałem, iż nasze małżeństwo jest silne, aż zauważyłem, jak się od siebie oddalamy. Po narodzinach córek – Oli i Zosi – żona całkowicie poświęciła się macierzyństwu. Nie mam jej tego za złe, rozumiem, iż dzieci potrzebują uwagi. Ale zacząłem czuć się jak powietrze – jakbym miał obok nie żonę, tylko matkę moich dzieci i nic więcej.
Prawie ze sobą nie rozmawialiśmy. Latami spaliśmy w osobnych pokojach. Brakowało mi ciepła, wsparcia, zwykłego spojrzenia, w którym byłbym ważny. I w pewnym momencie poznałem inną kobietę – Kasię. Była młodsza, słuchała mnie, interesowała się moimi sprawami, patrzyła na mnie tak, jak żona nie patrzyła od lat. Nie chciałem zdradzać. Wróciłem do domu i szczerze powiedziałem Natalii: odchodzę.
Spodziewałem się awantury, płaczu, histerii. Ale Natalia zareagowała cicho. Po prostu skinęła głową i powiedziała, iż rozumie. Żadnych próśb, żebym został, żadnych wyrzutów. Rozwiedliśmy się. Ożeniłem się z Kasią. Na początku wszystko wydawało się nowe i pełne światła: wspierała mnie, dbała, była blisko. A potem znów zaczęło się psuć – znów brak zrozumienia, chłód, obcość.
Starsza córka była wtedy nastolatką, młodsza chodziła do podstawówki. Natalia uznała, iż dzieci nie powinny się ze mną spotykać. Mówiła, iż będzie im spokojniej bez wstrząsów. Przez moją mamę przesyłałem prezenty i pieniądze, bo Natalia utrzymywała z nią kontakt. Choć w ten sposób byłem blisko – choćby jeżeli przez cudze ręce.
Później urodził mi się syn – Krzyś. Z nim chciałem zrobić wszystko inaczej. Nosiłem go na rękach, uczyłem mówić, bawiłem się z nim każdego wieczoru. Ale i Kasia odeszła. Miał wtedy tylko cztery lata. Znalazła kogoś młodszego, bardziej sukcesywnego, jak się potem dowiedziałem. Postawiła warunki: spotkania według grafiku, ścisła kontrola, pieniądze na każdy drobiazg. Później jej nowy mężczyzna oznajmił, iż nie ma dla mnie miejsca w ich życiu. Kontakt z synem się urwał.
Teraz mam sześćdziesiąt siedem lat. Moje córki mają własne rodziny, swoje dzieci – wnuki, których nigdy nie trzymałem na rękach. Mój syn jest już dorosły, ale nie wiem, gdzie jest, jak żyje, kim został. Nikt do mnie nie dzwoni. Nikt nie pisze. Jakbym przestał istnieć. Popełniłem błędy, odszedłem – tak. Ale czy za to trzeba mnie wymazać z życia na zawsze?
Przecież starałem się być blisko. Pomagałem, ile mogłem. Ale każdy ma swoje granice. Nie usprawiedliwiam siebie, po prostu chcę, żeby mnie usłyszano. Tak, odszedłem, ale nie przestałem być ojcem.
Teraz jestem sam. Żadnej rodziny, żadnych dzieci obok. Święta – puste. Telefon milczy. Czasem choćby boję się, iż umrę – i nikt się nie dowie. Czasem myślę: może napisać list? Zadzwonić? Ale co powiedzieć? Przepraszam, iż byłem słaby? Przepraszam, iż nie potrafiłem utrzymać rodziny?
Czy nie zasługuję chociaż na jeden telefon? Czy nie mam prawa wiedzieć, jak żyją moje dzieci? Dlaczego ich milczenie czuję jak wyrok?
Czasem siedzę na ławce pod blokiem i patrzę, jak inni dziadkowie spacerują z wnukami. Słucham, jak wołają: „Dziadku, chodź tu!”. A mnie nikt tak nie zawoła.
Czas ucieka. Nie chcę umierać z poczuciem, iż byłem nikim dla tych, których kochałem najbardziej. Nie idealny, popełniałem błędy. Ale czy miłość mierzy się tylko czynami?
Nie wiem, czy mi wybaczą. Ale wciąż mam nadzieję. Wciąż czekam…