Kamila Kasprzak-Bartkowiak: W opisie twojej działalności możemy przeczytać: „Jako iż instrument jest integralną częścią ciała muzyka, lutnik – lekarz zajmie się nim troskliwie i rzetelnie. Leczę to, co ma szyjkę i struny”. Skąd takie podejście? Z pasji, szacunku i miłości do instrumentów?
Regina Borkowska-Kędzierska: Instrument muzyczny jest nie tylko narzędziem pracy muzyka. Każdy profesjonalista traktuje go jak skarb. Nieraz wiele lat trwa poszukiwanie idealnego instrumentu, który będzie spełniał wszystkie oczekiwania i potrzeby grającej osoby.
Pamiętajmy, iż nie ma dwóch takich samych instrumentów. Te wykonane z drewna są zawsze niepowtarzalne. Nie ma dwóch takich samych kawałków drewna, zatem każde skrzypce – czy tanie, czy te najdroższe – są unikatowe. Wrażliwe ucho muzyka wysłyszy każdą zmianę w brzmieniu.
Lutnik musi być bardzo uważny, a swą pracą działać na rzecz poprawy brzmienia. Z lutnikami jest trochę jak z lekarzami – muzycy potrafią pokonywać setki kilometrów, by zaufany lutnik zajął się ich instrumentem. Tworzy się choćby pewnego rodzaju kartoteki instrumentu, w których odnotowane są wszystkie prace i „historia choroby”.
Mój stosunek do skrzypiec wynika z długoletniej z nimi znajomości. W tym roku mija 30 lat, odkąd się poznaliśmy. Najpierw to była długa i wyboista droga nauki gry, poskromienie smoka, a następnie miłość.
K.K.-B.: Jesteś między innymi lutniczką, co nie ukrywam, iż brzmi trochę „elitarnie”. Czy taka praca może być źródłem utrzymania, czy to raczej dodatkowe zajęcie do muzycznej lub innej działalności?
R.B.-K. Artysta lutnik to mój tytuł zawodowy zdobyty po ukończeniu studiów na kierunku lutnictwo artystyczne na Akademii Muzycznej w Poznaniu. Dla osób niezwiązanych z muzyką i instrumentami strunowymi być może taki zawód jest czymś abstrakcyjnym czy choćby nie mają świadomości jego istnienia. Jednak moja praca jest niezbędna dla muzyków.
Ktoś musi budować nowe instrumenty, naprawiać je. Są zrobione z drewna, które lubi pękać, zużywać się mechanicznie. Nie narzekam na brak pracy. Tak jak wspomniałam wcześniej – odwiedzają mnie klienci choćby z południa Polski.
To zawód, który – choć niszowy – pozwala na życie z niego oraz daje szansę pracować przy tym, co kochamy, co jest naszą pasją.
Prowadzę samodzielnie pracownię lutniczą i to właśnie te działania u mnie dominują. Reszta jest dodatkiem, który pozwala mi być lepszym lutnikiem. Moim atutem jest to, iż dość dobrze gram na skrzypcach oraz altówce, co czyni mnie bardziej wiarygodną w lutniczej pracy. Lepiej „czuję” instrumenty i rozumiem potrzeby innych muzyków. Myślę, iż nie mamy pojęcia o istnieniu wielu zawodów związanych z niszowymi dziedzinami.
K.K.-B.: Skoro jesteśmy jeszcze przy „leczeniu instrumentów”, to myślę, iż warto wyjaśnić przy okazji, czym są te, które mają szyjkę i struny, bo o ile dobrze kojarzę, to dość szeroka kategoria…
R.B.-K.: Instrumenty, którymi zajmuje się lutnik, należą do rodziny chordofonów. Ich cechą charakterystyczną jest źródło dźwięku, jakim są struny. Harfa też jest instrumentem strunowym, jednak jej konstrukcja i sposób gry są inne.
Instrumenty, które buduję i naprawiam, są zbudowane z pudła rezonansowego i szyjki. Należą do nich skrzypce, altówka, wiolonczela, kontrabas, gitara, mandolina, banjo, bouzuki, instrumenty kultur wschodnich, na przykład oud, instrumenty dawne, czyli cała rodzina viol: da gamba, d’amore, da braccio, fidel, instrumenty tradycyjne europejskie, jak surdynka, gęśle, złóbcoki, suka.
K.K.-B.: Kto i kiedy przychodzi do lutnika, co stanowi podstawę w jego pracowni oraz jak długo ratuje się instrumenty?
R.B.-K.: Moi klienci to muzycy profesjonalni, którzy przynoszą instrumenty systematycznie, raz w roku na przegląd. Są też nagłe wypadki, uszkodzenia czy zużycie materiału, co wymaga szybkiej interwencji. Wymieniam także włosie w smyczkach, co również jest cykliczną potrzebą, ponieważ zużywa się dość szybko.
Inni klienci, czyli uczniowie szkół muzycznych czy uczęszczający na lekcje prywatne, szukają w pewnym momencie swojego instrumentu na własność. Oferuję zatem instrumenty na sprzedaż. Często zaopatruję w instrumenty szkoły muzyczne czy domy kultury, jestem ich serwisantem – robię dla nich przeglądy i konserwacje.
fot. Waldemar Stube
Zdarza się, iż odwiedzają mnie osoby posiadające tzw. skrzypce po dziadku, które wymagają remontu. Czasem sentyment nie pozwala im ich sprzedać, więc wykonuję wówczas renowację. Bywa i tak, iż właściciel chce je sprzedać – wtedy odkupuję instrument, naprawiam go i szukam kupca. Instrument czasem trafia do mnie na kilka miesięcy, jeżeli musi być poddany gruntownej renowacji.
Jeśli ktoś jest czynnym muzykiem, jego awarię traktuję priorytetowo. Wszystko zależy od rodzaju potrzebnych napraw i tego, do czego instrument będzie służył. Inną częścią mojej działalności jest prowadzenie warsztatów dla uczniów szkół muzycznych, ogólnokształcących, dla DPS-ów.
Pytasz, co jest najważniejsze w pracowni… hmm… myślę, iż ostre narzędzia. To, jak są przygotowane, wpływa na tempo i jakość pracy. Do tego bliskie relacje z dobrymi muzykami, które dają mi informację zwrotną, czy to, co robię, jest dobre i nad czym muszę jeszcze popracować.
K.K.-B.: Jednak poza lutniczą profesją jesteś skrzypaczką, więc jak wygląda lub przynajmniej wyglądała twoja praca do czasu założenia wraz z Sarą Powagą OMG Orkiestry Miłej Gnieznu?
R.B.-K.: Zanim powstała OMG Orkiestra Miła Gnieznu, moja pracownia mieściła się w Wierzbiczanach pod Gnieznem, w moim domu. W tamtym czasie moje córki były małe i łatwiej było mi łączyć pracę z byciem mamą. Wtedy też grałam w Zespole Muzyki Dawnej Huskarl. Ten projekt przyniósł mi wiele wspaniałych doświadczeń, dalekich i bliskich podróży związanych z koncertami, poruszanie się w zupełnie innych przestrzeniach dźwiękowych niż dotychczas oraz całkowitą wolność twórczą.
Koledzy z Gniezna: dudziarz Mikołaj Woźniak, bębniarz, niestety nieżyjący już, Olek Basiński oraz bouzukista Filip Skitek – dzięki nim udało mi się zaistnieć w muzycznym świecie naszego regionu. Pochodzę ze Śląska, z Tych, zatem Gniezno było w tamtym czasie dla mnie obcym gruntem. Wraz z pandemią odeszłam z Huskarla i przyszła też myśl o przeniesieniu pracowni do Gniezna Poznałam również Sarę Powagę.
Nasza znajomość gwałtownie przerodziła się w przyjaźń i symbiozę skrzypcowo-lutniczą, czego owocem jest OMG Orkiestra Miła Gnieznu oraz od roku Gniezno String Quartet. Podróżuję po różnych gatunkach muzycznych, poznaję różne instrumenty, ich praktyczne zastosowanie.
Przed OMG wiele lat uczyłam w Szkole Muzycznej Yamaha we Wrześni. Jako lutnik nie mogę uczyć gry w państwowych szkołach muzycznych. Nauczanie nie było nigdy moim planem na życie, ale jakoś propozycje ciągle się pojawiały i podejmowałam się tego zadania. Prowadziłam zajęcia umuzykalniające od niemowlaków, przez dzieci przedszkolne, po lekcje gry na skrzypcach dla wszystkich chętnych. Szkoła przestała istnieć, a ja stopniowo wycofuję się z mojej aktywności pedagogicznej.
K.K.-B.: Przechodząc już do Orkiestry, to kiedy spotkałaś Sarę i jak to się stało, iż w ogóle podjęłyście się tego wyzwania?
R.B-K.: Początek znajomości z Sarą Powagą jest dość banalny, ale jego rezultat mile zaskakujący. Jak już wspominałam, postanowiłam przenieść pracownię do Gniezna. Lokal, który znalazłam, był dość duży, ma choćby dwa pomieszczenia. Pomyślałam, iż dobrze byłoby komuś go użyczać, szczególnie wtedy, gdy ja kończę pracę. Przyszła mi do głowy Sara, którą spotkałam raz, przy okazji wykonywania dla niej usługi lutniczej, jeszcze w czasie gdy studiowała. Nie znałyśmy się, ale wiedziałam, iż za chwilę kończy studia i być może będzie potrzebowała miejsca do udzielania lekcji gry na skrzypcach.
Napisałam więc do niej wiadomość z moją propozycją. Spotkałyśmy się, porozmawiałyśmy i tak już od czterech lat widzimy się niemal codziennie. Moja praca jest typowo samotnicza, więc taka towarzyszka, choć na chwilę, jest dla mnie szczęściem. Lubimy się, mamy podobne spojrzenie na wiele spraw, co pozwala nam snuć wspólne plany i koncepcje, wspierać się i motywować. Dzieli nas sporo lat, ale właśnie to też wzbogaca naszą relację – każda z nas coś wnosi. A łączy nas pięknie wspólny dzień urodzenia i to traktujemy jako dobrą kartę.
OMG Orkiestra Miła Gnieznu powstawała w mojej głowie od dłuższego czasu. Jako nastolatka, uczennica szkoły muzycznej I i II stopnia, miałam okazję grać w orkiestrach smyczkowych, co było dla mnie ważnym i bardzo wspierającym rozwój muzyczny czynnikiem. Gdy spotykałam w pracowni młodych skrzypków, aktualnych uczniów szkoły muzycznej oraz absolwentów, często pojawiał się problem braku przestrzeni, by wspólnie grać w większym składzie instrumentalnym.
W Gnieźnie istnieje Powiatowa Orkiestra Dęta, która daje taką szansę „dęciakom”. Grają tam i dorośli, i dzieci. Zadałam sobie pytanie: czy nie może istnieć taka orkiestra smyczkowa? Poznając bliżej Sarę, dostrzegłam w niej wielkie pokłady energii muzycznej, które jeszcze mogłyby znaleźć gdzieś ujście. Byłam pewna, iż ze swoją charyzmą i wrażliwością muzyczną idealnie nadaje się do roli dyrygenta. Na szczęście podchwyciła mój entuzjazm i tak trwa już trzeci sezon OMG.
K.K.-B.: Jak rekrutowałyście członków zespołu, kim są te osoby oraz kiedy macie próby?
R.B.-K.: W OMG Orkiestrze Miłej Gnieznu w tej chwili gra oprócz nas 14 osób. Rekrutacja polegała na ogłoszeniu projektu w mediach społecznościowych oraz tzw. pocztą pantoflową wśród moich klientów oraz naszych uczniów i znajomych.
Świat muzyczny jest dość mały, więc zanim orkiestra powstała oficjalnie, zbierałam informacje i ewentualne deklaracje gotowości do przyłączenia się. Próby realizowane są w każdy sobotni poranek w mojej pracowni lutniczej. To właśnie mój wkład w tworzenie zespołu. Gwarantuję miejsce, zajmuję się sprawami organizacyjnymi i gram na altówce.
K.K.-B.: Czy wam i Orkiestrze przyświeca jakaś szczególna idea? I według jakiego klucza dobieracie repertuar?
R.B.-K.: Nasz repertuar jest zróżnicowany. Co semestr pracujemy nad nowym materiałem, który dobieramy tak, by dotykał różnych gatunków. Nie jesteśmy zespołem komercyjnym, ale edukacyjnym. Celem jest nauka pracy w grupie głównie na niwie muzycznej, ale też tak zwyczajnie, międzyludzko. Orkiestra daje możliwość sprawdzenia się w innym niż ten szkolny materiale muzycznym, w kooperacji z innymi muzykami, co jest nie lada wyzwaniem.
fot. Waldemar Stube
Uczestnicy uczą się, jak współpracować w ramach jednego głosu, ale też między grupami instrumentów. Nasz skład to skrzypce, altówka, wiolonczela i kontrabas. Muzyka dialoguje między głosami, co dla początkującego muzyka jest trudne. Słuchać i kontrolować nie tylko siebie, ale też to, co się dzieje obok.
No i co niezwykle ważne, iść za ręką dyrygenta, realizować jego wizję. Gra solowa niesie całkowicie inne wyzwania. A ścieżka przeciętnego muzyka wiedzie często do gry w orkiestrze, zatem ważne, by tę umiejętność rozwijać jak najszybciej. choćby po to, by zastanowić się, czy to w ogóle jest dla mnie, czy taka praca, taki styl życia mi odpowiada.
K.K.-B.: Na swoim koncie macie już trochę samodzielnych oraz towarzyszących różnym wydarzeniom występów w Gnieźnie, które są coraz lepiej przyjmowane. Czy trudno było przekonać do siebie organizatorów imprez i publiczność?
R.B.-K.: Mamy szansę grać nie tylko w Gnieźnie. Graliśmy na Festiwalu Sierakowska Wiosna Muzyczna, co wiązało się z dalszą podróżą, zupełnie innymi warunkami akustycznymi i technicznymi. Staramy się organizować koncerty w różnych miejscach, właśnie po to, by doświadczać jak najwięcej tych różnic, czasem problemów. Po każdym półroczu pracy gramy parę koncertów i zamykamy rozdział. Zaczynamy pracę nad kolejnym materiałem.
Jest za nami muzyka filmowa, muzyka popowo-rockowa, ale i fragmenty wielkich dzieł wybitnych kompozytorów, takich jak Dwořák, Bernstein, Grieg, Beethoven, Rimski-Korsakow. To właśnie jest najtrudniejsze. A pop-rock to miły akcent, swoboda i oddech.
Poprzez projekt orkiestrowy pragniemy edukować muzycznie, pokazywać i oswajać z wybitną muzyką, zachęcać do niej, ale też dawać możliwość pokazania siebie, swojego ja, być może inspirować do poszukiwania własnej ścieżki, stylu. Obie z Sarą czujemy muzykę każdą komórką naszego ciała i życzymy naszym przyjaciołom z OMG: Kornelii, Mai, Gabrysi, Oldze, Jagodzie, Jadzi, Hani, Krzyśkowi, Jagodzie, Wiktorii, Izie, Anieli, Jagnie i Nikodemowi, by zarazili się tą przypadłością i nieśli ją dalej, innym ludziom.
Uważamy, iż w sztuce tylko będąc autentycznym od początku do końca, mamy szansę spełnić cel, jaki ona niesie, w każdym jej wymiarze. Chyba dzięki temu właśnie ludzie chcą nas słuchać. Docieramy do serc odbiorców. Na pewno repertuar znany i lubiany pomaga nam zebrać sporą publiczność na koncertach. Rodzice naszych muzyków robią wielką i piękną robotę, uczestnicząc w każdym koncercie, ale też opowiadając i zapraszając innych gości. Wierzą w nas bardzo.
Sara swoim dorobkiem już dawno zdobyła zaufanie instytucji kultury w Gnieźnie, zatem na początku było nam łatwo przekonać czy MOK, czy Centrum Kultury eSTeDe do zorganizowania w ich pięknych salach koncertów. Później różne osoby same proponowały nam występy w różnych miejscach. Tak dotarliśmy do Sierakowa czy Wschowy.
K.K.-B.: Największy dotychczasowy sukces i marzenie do spełnienia to…
R.B.-K.: Największy dotychczasowy sukces to… mój rozwój skrzypcowy. Pomimo wielu przeciwności, wieloletniej choroby, która nie pozwalała mi często przez długie tygodnie grać, udało mi się dojść do satysfakcjonującego poziomu. Były momenty zwątpienia, ale nie poddałam się i w tym momencie mojego życia jestem szczęśliwa, przekraczając każdego dnia próg pracowni, by robić to, co kocham.
To co mam, osiągnęłam sama, własnym uporem, cierpliwością, ale też życzliwością i sympatią do ludzi, którą mam. Nagrodą jest grudniowy koncert z naszym kwartetem oraz Sarą jako wokalistką w… krakowskiej Piwnicy pod Baranami. A marzenie… wyjazd do USA na międzynarodowe warsztaty lutnicze.