CZŁOWIEK-TERMINAL. Nieznane arcydzieło science fiction docenione przez Kubricka i Malicka

film.org.pl 1 dzień temu

Człowiek-terminal to jeden z najbardziej niedocenionych i zarazem najwspanialszych filmów science fiction wszech czasów, który na dodatek wywarł pewien wpływ na Łowcę androidów. Tyle iż prawie nikt o nim nie wie.

Harry Benson jest ponadprzeciętnie inteligentnym informatykiem, który uważa, iż pewnego dnia komputery przejmą władzę nad światem. Mężczyzna cierpi przy tym na zaburzenia neurologiczne przypominające nieco epilepsję: podczas ataków traci wprawdzie świadomość, ale nie przytomność, na domiar złego wykazuje się wtedy agresją i rozhamowaniem popędów, czego później nie pamięta. Benson poddaje się eksperymentalnemu zabiegowi neurochirurgicznemu polegającemu na wszczepieniu do mózgu specjalnych elektrod, które celują w wykrywanie ataku i jego neutralizację dzięki impulsów elektrycznych. Operację przeprowadza doktor Ellis wspomagany przez zespół chirurgów i psychiatrę nazwiskiem Janet Ross; tylko ona i sędziwy doktor Manon mają wątpliwości co do zabiegu – zarówno jego skuteczności, jak i strony etycznej. Wydaje się jednak, iż operacja kończy się sukcesem; dopiero kilka dni później wychodzi na jaw, iż mózg Bensona wyzwala ataki coraz częściej, ponieważ uzależnił się od uczucia przyjemności odczuwanego w trakcie bodźcowania. Co gorsza, niebezpieczny pacjent ucieka ze szpitala.

Człowiek-terminal to ekranizacja opublikowanej także w Polsce powieści Michaela Crichtona (autora m.in. Parku Jurajskiego i Kuli) z 1972 roku. Książka była bestsellerem, toteż gwałtownie przykuła uwagę hollywoodzkich producentów, dodatkowo zachęconych komercyjnym powodzeniem Tajemnicy Andromedy (1971) Roberta Wise’a – adaptacji innej powieści Crichtona. Wytwórnia filmowa Warner Bros. zakupiła prawa do Człowieka-terminala i zaangażowała autora do napisania scenariusza, który został jednak odrzucony przez włodarzy studia. „Kiedy skończyłem, byli zbulwersowani. Powiedzieli, iż poszatkowałem własny tekst na kawałki. […] Lubię pracować nad książką i zmieniać ją na potrzeby filmu” – wspominał Crichton. Napisanie skryptu i reżyserię powierzono zatem Mike’owi Hodgesowi, brytyjskiemu filmowcowi znanemu ze świetnego Dopaść Cartera (1971). Hodges chciał nakręcić film na taśmie czarno-białej, ale nie otrzymał zgody studia. Zdjęcia powstawały latem 1973 roku na terenie Los Angeles, a w głównych rolach obsadzono George’a Segala (Benson), Joan Hackett (Ross), Richarda A. Dysarta (Ellis) i Donalda Moffata (McPherson).

Film trafił do amerykańskich kin w czerwcu 1974, ponosząc finansową klęskę i otrzymując negatywne recenzje. „Nie ma żadnego suspensu, a jedyny przerażający moment pojawia się wraz z obawą, iż ten film może trwać wiecznie. […] Styl gry aktorskiej jest tak stonowany, iż zaczyna się tęsknić za odrobiną przemocy” [1] – grzmiała Nora Sayre na łamach „New York Timesa”. W Wielkiej Brytanii Człowiek-terminal w ogóle nie doczekał się dystrybucji – i to pomimo dziękczynnego listu wystosowanego do Hodgesa przez Terrence’a Malicka, który pisał: „Osiągnął pan nastroje, jakich nigdy wcześniej nie doświadczyłem w filmach. […] Pańskie obrazy pozwalają mi zrozumieć, czym obraz jest, nie ładny obrazek, ale coś, co powinno przeszywać nas niczym strzała i przemawiać własnym językiem”. Wielkim admiratorem filmu Hodgesa był też Stanley Kubrick („Jest wspaniały” – miał powiedzieć swemu współpracownikowi Mike’owi Kaplanowi), ale choćby on nie zdołał przekonać zarządu Warner Bros. do wyświetlania Człowieka-terminala na Wyspach Brytyjskich i ostatecznie film został tam pokazany dopiero w 2003 roku na festiwalu filmowym w Edynburgu.

Nietrudno się domyślić, co urzekło Kubricka w filmie Hodgesa, jest on bowiem utrzymany w stylu zbliżonym do dzieł twórcy Barry’ego Lyndona (1975). To podobny chłód, wyniosłość, minimalizm, dystans graniczący z neutralnością, brak emocjonalnej przesady i agresywnej publicystyki oraz suche, powściągliwe i rzeczowe obserwacje. Podobieństwa nie kończą się na formie – dotyczą również treści. Podobnie jak Kubrick, Hodges jest absolutnie bezlitosny w portretowaniu tzw. władzy i autorytetów. O ile policjanci w Człowieku-terminalu to tylko zaczytani w komiksach idioci, którzy nie potrafią upilnować Bensona, o tyle już naukowcy to ludzie zakłamani, próżni, z ewidentnym kompleksem Boga: postrzegają siebie samych jako innowatorów i dobrodziejów, którzy za pośrednictwem postępu technologicznego chcą uszczęśliwić ludzkość za wszelką cenę, ale nie zawracają sobie głowy moralnymi implikacjami takiego celu (a jak kończyły się podobne dążenia w imię wzniosłych ideałów, wiemy dobrze z historii). Benson jest w ich oczach (i rękach) zaledwie bezwolną marionetką, środkiem do celu, uboczną szkodą – bo choćby nie ofiarą.

Finał owego bezkompromisowego studium przemocy – zarówno tej codziennej, osobistej, jak i tej odgórnej, instytucjonalnej – nie może być szczęśliwy. Odpowiedzią władz na przemoc, którą same wywołały i podsycały, pozostało więcej przemocy, czyli likwidacja Bensona. Jest on jednak tylko „pacjentem zero”, pierwszym z wielu – i dlatego w ostatniej scenie filmu powraca widziane już w poprzednich sekwencjach bezosobowe, wszystko widzące oko nieznanego naukowca zaglądającego przez wizjer do izolatki i mówiącego: „Ty będziesz następny”, jakby zwracał się prosto do widzów. Nie sposób nie zauważyć, iż zarówno powieść Crichtona, jak i film Hodgesa to przestroga przed ślepą wiarą w autorytety i rozwój naukowy – szczególnie taki, który nie bierze pod uwagę kwestii etycznych. Człowiek-terminal wydaje się dziś przerażająco proroczy. Nie chodzi choćby o to, iż w 2023 roku lekarze wszczepili pacjentowi neurostymulator w celu kontrolowania napadów epileptycznych, ale raczej o to, iż ukazana w filmie inwigilacja jest dziś już faktem. Jak na razie dotyczy ona wyłącznie informacji, a nie myśli i zachowania. No właśnie: na razie.

To wszystko zostało podane w olśniewającej formie, której rytm hipnotyzuje od samego początku do końca. Człowiek-terminal to film niespieszny, wręcz powolny, przeznaczony dla widzów cierpliwych i niecierpiących na problemy z koncentracją (sama scena operacji trwa niemal pół godziny!). Jest to jednocześnie dzieło, które powinno być pokazywane w szkołach filmowych jako przykład rzemiosła doskonałego. Wszystko jest tutaj zachwycające: kompozycja kadrów, ruch kamery, prowadzenie fabuły, subtelności scenariusza i wielopiętrowość dialogów, nienachalna, ale wymowna symbolika oraz oszczędne wykorzystanie muzyki (Wariacje Goldbergowskie Bacha w wykonaniu Glenna Goulda). Jeszcze długo po seansie w głowie pozostają obrazy krwi spływającej po żłobieniach na posadzce, widoku na pokój zza okna zasłoniętego na wpół otwartymi żaluzjami, Bensona na tle witrażu, róży miażdżonej w dłoniach podczas napadu amoku… Niech więc nikt nie da się zwieść nielicznym i zarazem niskim ocenom w popularnych serwisach filmowych: Człowiek-terminal to prawdziwe arcydzieło science fiction.

P.S. Ciekawostka dla wielbicieli filmowych powiązań: Człowiek-terminal niewątpliwie wpłynął na Łowcę androidów (1982) Ridleya Scotta – i to na kilku poziomach. Tunel, w którym Benson czeka na Angelę, to ten sam tunel, którym podróżował Deckard. Ponure przyjęcie w Człowieku-terminalu odbywa się w Ennis House w Los Angeles i ten budynek nie tylko pojawia się w filmie Scotta, ale także odlewy pochodzących zeń betonowych bloków posłużyły do zbudowania scenografii (m.in. wnętrza mieszkania Deckarda). Na tym nie koniec: podczas zdjęć do Człowieka-terminala Hodges inspirował się malarstwem Edwarda Hoppera, u którego dostrzegł „samotność miejskiej Ameryki” [2]. Namalowany przez Hoppera obraz Nocne marki był jednym z dzieł, jakie Scott pokazał ekipie filmowej na planie Łowcy androidów.


[1] N. Sayre, Segal Heads the Cast of „Terminal Man”, tłum. własne, „New York Times”, 20 czerwca 1974, s. 6.
[2] M. Adams, Mike Hodges (Pocket Essentials: Film), tłum. własne, Harpenden 2001, s. 46.

Idź do oryginalnego materiału