W ciągu ostatnich dwóch miesięcy słuchaliśmy albumów, na które szczególnie czekaliśmy. Polecane tytuły, poza zabłyśnięciu na szczycie naszych osobistych topek, pozostaną na peryferii wyróżnionych tegorocznych premier, a poniżej uzasadniamy dlaczego. W przerwie pomiędzy filmami na Millennium Docs Against Gravity warto posłuchać tych płyt:
St. Vincent – All Born Screaming | art rock
Po dwóch ostatnich płytach St. Vincent (wspaniałym MASSEDUCTION i mniej udanym Daddy’s Home) nie wiedziałem, czego spodziewać się po kolejnym longplayu artystki. Jest ona znana z tego, iż nie wchodzi dwa razy do tej samej wody. Na każdej płycie wciela się w inne alter ego, które wpisuje w warstwę liryczną. Ciągle poszukuje, nie spogląda na trendy, rozciąga granice swojej artystycznej ekspresji. Single z All Born Screaming nastroiły mnie bardzo pozytywnie (szczególnie eksplodujące i pastiszowe Broken Man), a w przeddzień premiery z niecierpliwością czekałem do północy. I zakochałem się od pierwszego odsłuchu.
Co szczególnie imponujące, przy okazji swojego siódmego krążka St. Vincent postawiła na całkowitą niezależność – każda z dziesięciu piosenek jest wyprodukowana przez nią samą. To produkcja momentami głośna, hałaśliwa, eklektyczna. Nie zdradza nam jednak wszystkiego od razu – Annie Clark wprowadza nas w swój nowy muzyczny świat onirycznym Hell is Near, by za chwilę jeszcze bardziej zwolnić w Reckless, gdzie surowy głos wybrzmiewa w akompaniamencie pianina i dopiero na końcu utworu wybucha w dźwiękach obezwładniającej kakofonii syntezatorów. Po trzecim utworze rozpędzamy się na dobre i łapiemy oddech dopiero w iście bondowskim Violent Times oraz najsmutniejszym ze wszystkich utworów The Power’s Out (ale choćby tutaj towarzyszą nam ciężkie dźwięki syntezatora i zniekształconej gitary). Warstwa liryczna przesiąknięta jest cierpieniem, stratą i bólem. W końcu wszyscy budzimy się z krzykiem na ustach. Artystka szuka swojego miejsca w świecie, przyznaje się do swojego nonkonformizmu, medytuje nad tragiczną śmiercią Sophie, eksploruje temat wojny i końca świata. W tytułowej piosence przyznaje, iż była kiedyś pantomimą współczesnej dziewczyny. Na nowym albumie nie wciela się już w żadne alter ego, ale odsłania się przed nami w emocjonalnym striptizie. W efekcie otrzymaliśmy dzieło totalne, na którym na próżno szukać słabszego momentu.
Jakub Nowociński
Trent Reznor & Atticus Ross – Challengers | elektronika
Jakiś czas temu festiwalowe dj sety i klubowe potupajki podbijała muzyka z intro serialu Biały Lotos. Zbliżające się lato oznacza, iż już niedługo tłumnie ruszymy na plenerowe eventy. Ciężko jest nie dostrzec scenariusza, w którym na parkietach nie usłyszymy muzyki Trenta Reznora i Atticusa Rossa z filmu Luki Guadagnino – Challengers. Zwłaszcza, iż oprócz zwykłego soundtracku, do sieci trafił również zmiksowany przez niemieckiego producenta Boys Noize’a dj set. Pulsujące, energetyczne syntezatory oraz soczyste automaty perkusyjne przypominają techno i trance wczesnych lat 2000. Skojarzenia z drugą częścią Matriksa czy rave’owym odcinkiem Samuraja Jacka są tu jak najbardziej na miejscu.
Zadowoleni będą również fani Nine Inch Nails, bo soundtrack Reznora i Rossa (jak w przypadku wielu ich wielu poprzednich) pożycza duszę industrialnego zespołu, przekładając ją na grunt filmowy. Charakterystyczne ambienty, pianino – to wszystko tu jest. Ma jednak swój charakter, podbija rosnące między bohaterami napięcia i wyznacza tor, którym toczy się finałowa rozgrywka między Patrickiem a Artem. Współczesne Nine Inch Nails w wersji demo, bo usłyszymy tu wokal Trenta Reznora. Do sezonu nagród jeszcze daleko, jednakże panowie już teraz rysują się jako mocni kandydaci do powiększenia zawartości gablotek ze statuetkami. Strzeż się, Hans.
Daniel Łojko
Khruangbin – A La Sala | dub, psychodelia
Odkąd dowiedziałam się o istnieniu zespołu Khruangbin, zmieniło się moje podejście do muzyki. Zaczęłam poszukiwać brzmień, które nie zawsze były dla mnie oczywiste, otwierać się na nowe gatunki. Khruangbin tworzy utwory przede wszystkim instrumentalne. Są one jednak tak smaczne i tak przemyślane, iż nie brak mi w nich wokalu. Słowa przy tych melodiach są zresztą zbędne.
Najnowszy album A La Sala ukazał się w idealnej chwili, bo na początku wiosny. Mimo chłodnego jej początku, przeniósł mnie myślami nad spokojne jezioro, na zroszone źdźbła trawy, które parują od pierwszych promieni słońca. Khruangbin to synonim spokoju – zarówno natury, jak i ducha.
A La Sala oczywiście wpasowuje się w dotychczasowe brzmienia zespołu. Nie są one jednak identyczne. Ponownie każdy muzyk traktuje swój instrument subtelnie, z rzadko spotykaną czułością. Wokale znów są miękkie i czyste, psychodeliczne. Nie wiem jeszcze, czy najnowsza płyta doścignie moją ulubioną Con Todo El Mundo (hiszp. z całym światem), bo z tą z 2018 roku wiążę wiele wspomnień. A La Sala nastraja natomiast bardzo pozytywnie na przyszłość i wzmaga pragnienie na kolejne wydawnictwa amerykańskiej formacji.
Anna Czerwińska
Fabiana Palladino – Fabiana Palladino | R&B, pop
Debiutancki eponim Fabiany Palladino, choć formalnie dopiero otwiera jej dyskografię, ani trochę nie wskazuje na to, by Brytyjka stawiała swoje pierwsze kroki w studiu. Palladino od trzynastu lat produkuje własne utwory, wypuszczając kilka z nich pod szyldem Paul Institute – wytwórni podlegającej XL Recordings oraz efektu współpracy Jai Paula i jego brata A.K. Palladino mogła sobie pozwolić na mozolne szlifowanie swojego materiału. Jako pianistka sesyjna Jessie Ware, The Maccabess, Jai Paula, a także córka Pino Palladino (rozchwytywanego w latach 80. muzyka sesyjnego, wspierającego m.in. Davida Gilmoura, Eltona Johna, D’Angelo, a także Beyoncé na jeszcze ciepłym Cowboy Carter), znała wartość rzemiosła i cierpliwie realizowała założony cel. Z początku elegancka, pastelowa okładka narzuca skojarzenia prowadzące ku post punkowi, jednak pierwsze sekundy otwierającego numeru Closer natychmiast uświadamiają nam nadchodzącą podróż do świata R&B i eklektyzmu Janet Jackson.
Palladino nie popełnia tu ani jednego błędu. Dokładnie wie, gdzie postawić kolejny krok, by swój mglisty, neonowy świat, składający się z niepewności i umierającej miłości jak najbardziej urealnić. A robi to dzięki niesamowicie naturalnego feelingu, który sprawia, iż wspomniane wcześniej powiązania i możliwości nie mają znaczenia – Brytyjka w imponujący sposób sięga do narzędzi przeszłości i za ich pomocą buduje kolejną formułę R&B, w której nie tylko można dostrzec klasyczne wpływy, ale także błysk autorskiej wizji, wypracowanej na podstawie rzetelnego studium gatunku i współczesnej wrażliwości. Zobaczycie, “Fabiana Palladino” znajdzie się w zestawieniach najlepszych albumów tego roku.
Magda Wołowska
Beyoncé – Cowboy Carter | country pop
„To nie jest album country, to album Beyoncé” – napisała artystka w przeddzień wydania Cowboy Carter. Trudno się nie zgodzić. Już na etapie pierwszego utworu, czyli wspaniale teatralnego AMERIICAN REQUIEM, doskonale wprowadza nas do drugiej części muzycznego tryptyku Queen B. To najbardziej eksperymentalna płyta amerykanki, łącząca wiele gatunków i brzmień. „Gatunki to zabawne pojęcie, czyż nie?” – pyta słuchacza w jednej z piosenek. Pop z bluesem, folk z rock and rollem, bluegrass z hip-hopem, country z gospelem miksuje z wyraźnie słyszalnym luzem i euforią z tworzenia, a to wszystko przyozdabia jeszcze operową wstawką, zaśpiewaną po włosku w niesamowicie skomponowanym DAUGHTER. Obok gitary i pianina słyszymy między innymi: harmonijkę, akordeon, skrzypce, organy, bandżo, ukulele czy mandolinę. Najważniejszym instrumentem staje się jednak ciało – niezastąpione dźwięki radosnego klaskania rękami oraz tupania kowbojkami o drewniany parkiet country clubu.
Przy tworzeniu poprzedniego albumu istotna była świadomość pochodzenia eksplorowanego gatunku – podwalin funku i kultury disco. Tym razem Teksanka przypomina nam, iż korzenie country są także czarne, a muzyka ta została stworzona, by jednoczyć, a nie budować podziały (mimo, iż przez lata pozostawała zdominowana przez białych republikanów). Co ciekawe, płyta powstała jeszcze przed RENAISSANCE, a prace nad nią trwały co najmniej pięć lat. Materiał, który finalnie otrzymaliśmy trwa prawie 80 minut, a lwią część z nich zajmują interludia, które spinają różnorodne brzmienia w spójną całość. Dzięki nim zgrabnie przechodzimy z emocjonalnych, sentymentalnych ballad (ach, ten głęboki głos i anielskie wokalizacje) prosto do tanecznych rytmów, podczas których należy przywdziać kapelusz i porwać kogoś do country-western dance. Znajdziemy tu też kilka typowych przyjemniaczków, idealnych na pierwsze wiosenne upały, takich jak BODYGUARD czy LEVII’S JEANS w kolaboracji z Post Malone. Podsumowując, dla wszystkich coś dobrego, a Cowboy Carter zapisuje się w dyskografii Beyoncé jako perła w koronie. Teraz tylko czekać na kolejną trasę!
Jakub Nowociński
Julia Holter – Something in the Room She Moves | avant-pop
Julia Holter to artystka, z którą trudno pójść na kompromis. Przy ostatniej premierze piątego albumu Aviary (2018) Amerykanka eksplorowała motyw pamięci poprzez abstrakcyjne krajobrazy dźwięków, o niezdefiniowanych kształtach, barwach i horyzontach. W tym audialnym mirażu Holter stworzyła widmo pierwotnego uczucia, studium bezczasu, w którym muzyka, bez bliżej dookreślonego wektora, staje się impresją transcendencji. Niemniej przesłuchanie tego 89-minutowego monumentu było solidnym wyzwaniem dla mózgu naturalnie poszukującego czytelnego punktu zaczepienia, o co Holter zadbała, by do niczego takiego nie doszło.
Na Something in the Room She Moves wykształcona w muzyce klasycznej songwriterka obiera nieco inną strategię, choć nie oddala się całkowicie od idei kontrolowanego nieporządku. Holter tym razem stawia na trans, którego organiczna i pulsująca struktura zakleszcza w swym cieple i onirycznej aranżacji. Ba, choćby uracza kojącymi melodiami wokalnymi (i to zapadającymi w pamięć!), grającymi tym razem główną rolę w osobliwym, sonicznym teatrze, który, choć oparty na wykalkulowanym minimalizmie, wybrzmiewa jako środowisko pełne czaru i nieskrępowanej wyobraźni.
Magda Wołowska
Ariana Grande – eternal sunshine | pop
Ariana Grande zagrała na nosie fanom, którzy po premierze singla yes, and? oczekiwali od niej eksplorowania house’owych brzmień na wzór Beyoncé i jej Renaissance. I choć byłby to z pewnością interesujący zwrot, cieszę się, iż wokalistka pozostała przy bliższych sobie dźwiękach, a eternal sunshine nazwałbym dojrzalszą i bardziej dopracowaną siostrą albumu Positions (od którego premiery minęły już prawie cztery lata!). Mniej tu inspiracji hip-hopem, skupiamy się na nowoczesnym miksie dance popu z R&B, którego produkcją zajął się twórca największych hitów Grande – Max Martin. Zamknęli się we dwójkę w studiu i w ciągu kilku tygodni stworzyli płytę. Imponuje tu świadomość piosenkarki; zdaje się, iż nigdy wcześniej nie wiedziała tak eksplicytnie, co chce przekazać słuchaczowi oraz jak tego dokonać. W jej karierze zdarzały się longplaye, stanowiące jedynie zlepek popowych bangerów, które nie starały się opowiedzieć żadnej historii. Tu opowieść wychodzi na pierwszy plan – Grande dzieli się z nami swoim doświadczeniem rozpadu małżeństwa oraz pełnym nadziei wejściem w nowy związek.
W warstwie lirycznej przechodzi przez kolejne etapy żałoby i eksploruje własne emocje, nieco pozbawiona optymizmu, który towarzyszył jej przy płycie Sweetener. Choć pióro Ariany jest przez cały czas proste i brakuje mu wykwintności, eternal sunshine jest pierwszym napisanym przez nią albumem, który nie wywołał we mnie ciarek żenady. Mimo emocjonalnie trudnych tematów, które podjęła, na albumie znajdziemy głównie up-tempowe numery, z których co najmniej połowa mogłaby zostać singlami i świetnie sprawdzić się w radiu (supernatural, the boy is mine). Najmocniejszą pozycją jest singiel we can’t be friends, w którym euforycznym, przeładowanym syntezatorem brzmieniu czuć inspirację Robyn i jej Body Talk. Zyskuje także wcześniej wspomniany pierwszy singiel, który mocno wyróżnia się wśród innych utworów. Krótki album (zaledwie 35 minut) tworzy szalenie spójną, domkniętą historię; to szczera wiwisekcja uczuć, w której Grande raz robi z siebie ofiarę, a raz kata. Oskarża byłego męża o rozpad związku i wbija mu kolejne szpile, by za chwilę na nowo wyznawać mu miłość. Jest jednocześnie zagubioną dziewczynką i bezwzględną homewrecker, bawi się tymi podwójnym wizerunkiem i pyta słuchacza: „tak, i co mi zrobisz?”.
Jakub Nowociński
Mark Knopfler – One Deep River | blues rock, country rock
Dziesiąty już solowy album Marka Knopflera znakomicie podsumowuje jego owocną karierę muzyczną, będąc idealnym odwzorowaniem stylu muzyka. W kolejnych dwunastu utworach brytyjski wirtuoz gitary prezentuje charakterystyczne dla siebie zagrywki, którym wtóruje jego spokojny wokal. I choć album zaczyna się nieco bardziej dynamicznym Two Pairs of Hands, tak po nim muzyk dość wyraźnie zwalnia.
One Deep River jako album udowadnia, iż mimo upływu lat Knopfler wciąż ma to coś. I choć nigdy nie bał się on bardziej przesterowanych brzmień, tak tutaj sięga po nie sporadycznie (choć gustownie – jak w znakomitym utworze Scavengers Yard). Ogólny wydźwięk materiału jest jednak przede wszystkim nostalgiczny – nie tylko za sprawą charakterystycznego brzmienia gitary i spokojnego głosu, ale i tekstów. W nich usłyszymy opowiadania muzyka zarówno o jego marzeniach czy chociażby przemijaniu, które równie donośnie wybrzmiewa z tytułów niektórych piosenek. One Deep River to bardzo solidna, pełna znakomitych zagrywek gitarowych płyta, stanowiąca znakomite podsumowanie kariery Marka Knopflera (zarówno tej solowej jak i z Dire Straits) i jest interesująca lirycznie.