Co zostało po grunge'u | Życie po śmierci

polityka.pl 11 miesięcy temu
Zdjęcie: materiały prasowe


Nowa polska monografia nurtu grunge, głośnego w muzyce początku lat 90., pokazuje zbuntowane przeciw kapitalizmowi środowisko. Ostatecznie wchłonięte i przemielone przez rynek. Legenda grunge’u – grupki przyjaciół z miasta kojarzonego wcześniej z Boeingiem, Starbucksem i drużyną NBA SuperSonics – uwodzi kolejne pokolenia. Dla Piotra Jagielskiego, autora książki „Grunge. Bękarty z Seattle”, lata świetności tej sceny to wczesne dzieciństwo. Gdy piosenka Nirvany „Smells Like Teen Spirit” zrzucała Michaela Jacksona ze szczytów list przebojów, miał pięć lat, a osiem, gdy Kurt Cobain popełnił samobójstwo i grunge umarł po raz pierwszy. Mit Seattle i grunge’u jako ostatniej rockowej rewolucji stawał się jednak coraz silniejszy z każdą rocznicą samobójczej śmierci Cobaina (wkrótce minie od niej 30 lat) i każdym kolejnym odejściem ważnej postaci środowiska.

Historia grunge’u zaczęła się na początku lat 80., choć wtedy nikt go jeszcze tak nie nazywał. Prezydentem w USA był wtedy Ronald Reagan, wprowadzający konserwatywny obyczajowo i ultraliberalny gospodarczo zwrot w amerykańskiej polityce. Na piedestale postawił samowystarczalną jednostkę, której państwo tylko przeszkadza. Uosobieniem tego ideału byli yuppies – w latach 80. dzielni żołnierze kapitalizmu. Przeciwstawiano im pokolenie X – pełnych sarkazmu, leniwych „przegrywów”, którzy nie chcieli wziąć na swoje barki odpowiedzialności. To właśnie pokolenie, które zakładało zespoły opatrywane później etykietką grunge’u.

W tym czasie mainstreamowy rock stawał się karykaturą. Buzowały za to w Ameryce lokalne gitarowe sceny – od stołecznego Waszyngtonu, przez Athens w Georgii, aż do Seattle. Największy sukces odniosła ta ostatnia. Do zespołów nagrywających dla lokalnych małych wytwórni, z których najważniejszy był założony przez Bruce’a Pavitta i Jonathana Ponemana Sub Pop, ustawiały się kolejki przedstawicieli wielkich koncernów.

Idź do oryginalnego materiału