Koniec telewizyjnego żywota dopada prędzej czy później każdego, choćby nieśmiertelnych. Jak poradziły sobie z nim wampiry z „Co robimy w ukryciu” (i Guillermo)? Spoilery!
Po latach wiernej służby i zbywania przez swojego pana Guillermo (Harvey Guillén) ma dość – w końcu postanowił zostać wampirem na własną rękę! A nie, przepraszam, to już było. Zatem Guillermo został wampirem, po czym uświadomił sobie, iż jednak woli ludzkie życie – postanowił zatem wrócić do bycia śmiertelnikiem! Nie, to też już przerabialiśmy. To przepraszam bardzo, ale na czym adekwatnie twórcy „Co robimy w ukryciu” chcieli zakończyć swój serial?
Co robimy w ukryciu sezon 6 – co się stało w finale?
Takie pytanie stawiałem już przy okazji recenzji pierwszych odcinków 6. sezonu, nie wierząc za bardzo w to, iż któryś z poruszonych tam wątków rozwinie się w dłuższą historię z kumulacją przewidzianą na wielki finał. I słusznie, bo choć w kolejnych tygodniach kontynuacji doczekały się korporacyjne kariery naszych bohaterów czy eksperyment z „Potworem Cravenswortha”, nic nie przebiło się na tyle, żebyśmy mogli chociaż podejrzewać, co czeka nas w ostatnim akcie wampirzej komedii. Ale przecież serial o prawie sześcioletniej historii nie może się ot tak skończyć, prawda?
No cóż. Telewizyjna rzeczywistość jest brutalna. Jednego dnia kamery śledzą każdy twój krok, a następnego dowiadujesz się, iż ekipa filmowa ma już dość materiału i za pół godziny się zwijają. Gdy jesteś nieśmiertelny, ludzkie sprawy mało cię obchodzą i w dodatku nie jest to twój pierwszy raz na ekranie, możesz nie przywiązywać do tego większej wagi, ale w innym przypadku? Myślę, iż każdy, kto zdołał się do „Co robimy w ukryciu” choć trochę przywiązać, doskonale rozumiał, co czuł w tamtym momencie Guillermo.
Inna sprawa, iż odkładając na bok uczucia, koniec pracy dokumentalistów od lat śledzących codzienność wampirów ze Staten Island to nie tylko najlepsze, ale i jedyne słuszne pożegnanie, jakie mogliśmy otrzymać. W porządku, podbój Nowego Świata też byłby dopuszczalny, ale trudno żeby Nandor (Kayvan Novak), Nadja (Natasia Demetriou), Laszlo (Matt Berry) i Colin (Mark Proksch) uwinęli się z tematem w ciągu odcinka po sześciu latach niekompetencji. Trudno się więc dziwić twórcom, iż wspólne śpiewanie „We’ll Meet Again” pasowało im znacznie lepiej, a gdyby jeszcze dorzucili do tego tańczącego Gizma, wszyscy byliby zadowoleni.
Co robimy w ukryciu pożegnało się w swoim stylu
Ostatecznie stanęło jednak na czymś innym i znacznie bardziej emocjonalnym. Paradoksalnie, bo serial o grupie nudziarzy, którzy przez lata w ogóle się nie zmienili (a przynajmniej nie na długo), nie potrzebuje przecież takiego rodzaju zakończenia. „Co robimy w ukryciu” jednak nam je zaserwowało, oczywiście na swoich warunkach. Finał był więc z jednej strony wielkim mrugnięciem oka w stronę widzów, ale z drugiej nie brakowało w nim momentów, gdy w tym oku mogła zakręcić się łezka. Jasne, głównie ze śmiechu, ale nie tylko.
Bo nie uwierzę, jeżeli powiecie, iż przemowa Guillerma o przyjaźni, jaką znalazł w domu, w którym pojawił się tylko po to, żeby zostać wampirem i został na dłużej, niż przypuszczał, was nie wzruszyła. Przecież my przeszliśmy (prawie) tę samą drogę. Zaczęliśmy oglądać dla żartów, w którymś momencie zorientowaliśmy się, iż ich bohaterowie stali się nam zaskakująco bliscy, a zaraz potem znowu o tym zapomnieliśmy, bo pojawił się kolejny świetny gag.
Naturalne było, iż w finale twórcy zechcą wrócić do momentów, gdy serial pokazywał wrażliwe oblicze. Zrobienie tego w tej samej scenie, w której Potwór (Andy Assaf) wyładowywał się seksualnie na wypchanym niedźwiedziu, to jednak „Co robimy w ukryciu” w pigułce. Trudno wszak o lepsze oddanie sposobu, w jakim pojawiały się tu emocje – przy okazji, na chwilę i niepostrzeżenie, gdy jednocześnie działo się coś wyjątkowo głupiego. Sam fakt, iż mimo tego zawsze je dostrzegaliśmy, mówi jednak wiele o ich szczerości.
Co robimy w ukryciu pozostało absurdalne do końca
Tej nie można bowiem serialowi choćby w małym stopniu odmówić, co zresztą potwierdził sam finał, w którym twórcy nie chcieli silić się na wielkie pożegnania, ale po prostu zrobili to, co zawsze wychodziło im najlepiej. Dostarczyli ostatnią porcję pierwszorzędnych żartów. Począwszy od głowy i innych części ciała Przewodniczki (Kristen Schaal) mających posłużyć jako materiał na narzeczoną Potwora, przez krótki powrót zwykłego ludzkiego barmana Jackiego Daytony, aż po Colina Robinsona i jego komentarze na temat spapranych finałów seriali.
Ten na pewno taki nie był i to bez względu na to, które z kilku alternatywnych idealnych zakończeń widzieliście, czy raczej, które wasze małe ludzkie móżdżki za takie uznały (nakręcono trzy – każde parodiujące coś innego). Hipnoza Nadji, choć zdecydowanie przydałaby się wielu innym produkcjom, w tym przypadku nie była jednak aż tak potrzebna. Owszem, zapewniła nam jeszcze więcej zabawy, ale czy może być coś bardziej cool, niż Nandor oficjalnie dostrzegający w Guillermie przyjaciela ukryta w trumnie winda prowadząca do sekretnej podziemnej kryjówki? Nie sądzę.
Nieważne zatem, iż wieczne wampirze życie będzie toczyć się dalej już bez widowni, iż niektóre tajemnice pozostaną na wieki niewyjaśnione (z kim z ekipy filmowej miał romans Guillermo?) i iż dokument o naszych bohaterach raczej nigdy nie ujrzy światła dziennego. Ważne, iż licząc na pokręconą komedię o wampirach, dostaliśmy nie tylko tonę absurdalnego humoru, ale i coś ekstra. Zakończenie w wysokiej formie czyni pożegnanie jednocześnie nieco łatwiejszym i bardziej gorzkim do przełknięcia – nie zmienia natomiast faktu, iż będziemy za tymi głupolami tęsknić.