Co robi krytyczka? Część XVIII: Pyta o to, czym jest przekład

kulturaupodstaw.pl 1 godzina temu
Zdjęcie: fot. O. Urban


Nie chodzi o to, by zrównać nazwiska na okładce albo udawać, iż autor i tłumacz piszą „po połowie”. Współautorstwo w przekładzie ma inny ciężar: to praca w cieniu, która dopisuje formie jej drugie życie. Walter Benjamin pisał o pośmiertnym trwaniu dzieła i o tym, iż literatura w przekładach przez cały czas się porusza, zmienia, oddycha — tyle iż w innym powietrzu. Umberto Eco dodawał, iż tłumaczenie to nie wymiana słów, ale „negocjacja” sensów, interpretacja, dążenie do „prawie tego samego”, które bywa bardziej wierne intencji niż mechaniczne „to samo”. jeżeli więc używam słowa „współautorstwo”, to w tym właśnie sensie: tłumacz wytwarza konkretną postać utworu w języku docelowym — z jego tempem, rejestrem, humorem, czułością, a czasem z premedytacją straty. Najłatwiej zobaczyć to tam, gdzie tekst testuje granice języka. Weźmy przekłady Alicji w Krainie Czarów: kaskady kalamburów, parodie wierszyków, piosenki, nazwy, które w oryginale są częścią gry kulturowej, w polszczyźnie trzeba wymyślić od nowa. Jedno tłumaczenie postawi na gęstą sieć przypisów, inne na odważną „naturalizację” żartu; w jednym króluje filologiczna precyzja, w drugim — wyobraźniowy sprint.

fot. O. Urban

Za każdym razem powstaje inna Alicja i inna topografia śmiechu oraz niepokoju. Nie da się po prostu „przenieść” brytyjskiej szkoły, rymowanek i drobnych obyczajów bez skomponowania własnych analogii — a tam, gdzie analogii brak, trzeba je zbudować z materiału polszczyzny.

Tłumacz nie tylko „oddaje” dowcip; pisze go w naszym imieniu.

W literaturze, która unika emfazy, współautorstwo objawia się najciszej. Lektura prozy, w której narracja trzyma się zdyscyplinowanej, pozornie chłodnej dykcji ujawnia, iż wiarygodność opowieści działa dzięki decyzjom rytmicznym i składniowym w języku docelowym. Czasem wystarczy przesunąć akcenty o pół tonu, by zniknęła wiara w to, co niezwykłe; czasem — wytrącić jeden idiom, by cały akapit przestał wciągać czytelnika. To nie są wybory dekoracyjne. To są decyzje współautora czy współautorki, którzy zawierają poniekąd pakt z polszczyzną: nie podbijać tam, gdzie tekst i tak ma żar, powściągnąć się tam, gdzie oryginał gra ciszą.

To, co dzieje się między językami przypomina spotkanie, w którym to gościnność gra pierwsze skrzypce. Chodzi przecież o to, żeby wpuścić Innego do domu własnej mowy tak, by niczego mu nie zabrać, a jednak podać koc, kubek herbaty, zaproponować nazwy rzeczy.

fot. O. Urban

Tłumacz jest gospodarzem i jednocześnie kimś, kto do końca pamięta, iż przybysza nie wolno urządzić „po swojemu”. Współautorstwo bierze się więc z napięcia między troską o komfort gościa a uczciwością wobec własnego domu — naszej składni, leksyki, pamięci kulturowej.

Wielu teoretyków przekładów mówi o „negocjacji”; ja wolę myśleć o aranżacji: o ustawianiu mebli w pokoju tak, by przez okno dalej było widać to samo morze.

Sfera najbardziej sporna? Nazwy własne, pieśni, rytm. W eposach, fantasy, w prozie historycznej i poezji tłumaczka staje się projektantem światotwórstwa. Czy śpiew zostawić „obco”, ryzykując, iż zgaśnie, czy przełożyć go na metrum naszej pamięci? Czy oddać humor imion wprost, czy wynaleźć jego funkcjonalny odpowiednik? Tu nie ma „bezpiecznych” rozwiązań: każde wybiera estetykę ryzyka. I każde znów jest — współtwórcze, bo ustawia przyrządy na stole: długość frazy, nacisk na sylabę, puentę wiersza w przekładzie.

Współautorstwo widać również wtedy, gdy tekst nie starzeje się samotnie. Języki rosną, słowa kiśnieją, konteksty krzepną. Nowe przekłady klasyki modernizmu, nowe głosy w literaturze diaspory czy queerowej — to nie kaprysy, ale praca z pamięcią i jej odświeżaniem. Dzieło żyje dalej o tyle, o ile ma komu podać rękę.

fot. O. Urban

A przekład jest właśnie podaniem ręki — nie egzaminem z wierności. Stąd sensowność „nowych wersji” tekstów niby już ustanowionych: nie po to, by poprawiać poprzedników, ale by dawać dziełu kolejną szansę oddechu w innym kontekście naszego języka.

Wierność zresztą bywa słowem, które psuje rozmowę. „Prawie to samo” nie znaczy „byle co”, ale trudniejsze przybliżenie — często bardziej lojalne wobec intencji i efektu, a mniej wobec litery. W tle wybrzmiewa jeszcze jedno pytanie: czy polszczyzna ma prawo do odrobiny własnego szwungu, jeżeli oryginał chadzał równym krokiem? Tłumacz musi na nie odpowiedzieć za każdym razem od nowa — i ta odpowiedź jest autorska.

W tym miejscu warto też chyba podkreślić coś, co w obiegu publicznym wciąż bywa marginalizowane: przekład ma wymiar instytucjonalny. Widoczność nazwiska tłumacza, uczciwy model wynagradzania, prawo do wersji poprawionej, do komentarza, do uwspółcześnienia własnego przekładu — i prawo do odmowy, kiedy książka domaga się innego ucha. jeżeli więc mówimy o współautorstwie, to również po to, by domagać się dla tłumaczy widzialności i sprawczości nie tylko w estetyce, ale także w obiegu instytucjonalnym.

Czytelnik ma tu też więcej mocy, niż myśli. Można pytać o tłumacza w księgarni, porównywać wersje, czytać posłowia, uczyć się rozpoznawać barwę wyborów. To nie jest snobizm, tylko szkoła czytania: otwieranie tekstu na proces, a nie fetyszyzowanie jednego wydania. Kiedy w rozmowach o literaturze pojawia się odruch: „a w którym przekładzie?”, przywraca się godność pracy, która z definicji jest relacyjna. A przy okazji wytwarza się czułość — dla czyjejś ręki, która niosła przez granicę wrażliwość, dowcip, smutek, puls cudzych zdań.

fot. O. Urban

Zostaje jeszcze ostatnie napięcie: czy współautorstwo nie grozi zawłaszczeniem? Czy tłumacz nie wchodzi w buty autora zbyt śmiało? Gościnność to nie przeprowadzka, tylko przyjęcie. Gospodarz może ustawić stół, wytrzepać obrus, postawić kwiaty; nie powinien wyrzucać pamiątek z walizki gościa. Jednak gość też przywozi coś od siebie: zapach kawy, który zostanie w kuchni, słówko, które dzieci podchwycą, gest, który stanie się domowy. Po takim spotkaniu dom jest inny, ale w najlepszym sensie: bogatszy.

Dlatego tak upieram się przy słowie „współautorstwo”. Nie po to, by zacierać granice odpowiedzialności, ale by uczciwie nazwać widzialny efekt: w polszczyźnie czytamy książki, które zostały napisane dwa razy. Raz przez autora — i raz przez tłumacza. Obydwa podpisy są prawdziwe. A jeżeli literatura rzeczywiście poszukuje w przekładach swojego „czystego języka”, to szuka go nie w nieustannym powtarzaniu, tylko we wspólnym ryzyku. W wyborze metafory, w stawie przecinka, w zaniechaniu przymiotnika, w pieśni, którą trzeba było skomponować na nowo. I w tej pracy, gdzie lojalność wobec oryginału mierzy się gościnnością wobec czytelnika, tłumacz pozostaje najcichszym z autorów. Być może dlatego jego współautorstwo jest tak przekonujące: nie narzuca się, nie krzyczy, tylko sprawia, iż słyszymy — i to wystarcza, by mówić o nim z należytą powagą.

Idź do oryginalnego materiału