Zdania są podzielone. Jak nietrudno zgadnąć, historia przeżywającej egzystencjalny kryzys „stereotypowej” Barbie o wiele bardziej podoba się kobietom niż mężczyznom. Fakt, iż sporo tam moralizatorstwa i przesady. A jednak trudno się nie zgodzić z kulminacyjnym monologiem Glorii, granej przez Americę Ferrerę:
„To dosłownie niemożliwe być kobietą. (…) Musisz być chuda, ale nie za chuda. I nigdy nie wolno ci powiedzieć, iż chcesz być chuda. (…) Powinnaś mieć pieniądze, ale nie powinnaś o nie prosić, bo to prostackie. Masz być szefową, ale nie wolno ci być niemiłą. (…) Kochaj bycie matką, ale, na litość boską, nie mów cały czas o swoich dzieciach! Rób karierę, ale zawsze dbaj o innych. (…) Bądź atrakcyjna dla mężczyzn, ale nie za bardzo, żebyś ich nie kusiła i nie zagrażała innym kobietom, bo przecież jesteście siostrami. A do tego zawsze się wyróżniaj i zawsze bądź wdzięczna.”
Można by dyskutować, czy historia kontrowersyjnej, bądź co bądź, lalki Barbie to najlepsza kanwa do dyskusji o emancypacji i kontestacji patriarchalnego porządku świata. Bezdyskusyjna jest natomiast skala tego popkulturowego zjawiska, a najbardziej intrygujące to, jak gwałtownie i łatwo w naszej globalnej wiosce można wypromować dowolny trend czy ideę. Wystarczy dobry marketingowy plan i technologia, która zapewnia praktycznie nieograniczone zasięgi.
Pink is new black
Jeszcze do niedawna świat szalał na punkcie ekscentrycznej i ponurej (delikatnie mówiąc) gotki Wednesday Adams z netflixowskiej interpretacji „Rodziny Adamsów”. Ulice pełne były ubranych na czarno nastolatek w makijażach niczym na Halloween. Teraz zalewa nas fala różu we wszelkich możliwych formach i odcieniach. Noszą go celebrytki i ulica, wylewa się z Instagrama i TikToka.
Barbiecore to najgorętszy trend sezonu i to adekwatnie już kolejnego, bo starannie zaplanowana akcja promocyjna filmu trwa praktycznie od minionego lata. O #barbiecore w modzie „Vogue” pisał już w lipcu zeszłego roku, określając go najbardziej zaskakującym trendem wakacji.
Ostatnio tłumnie podłączają się pod niego również inne marki, dedykując specjalne kolekcje ubrań, butów czy akcesoriów legendarnej ikonie lalkowego stylu. Można sobie tylko wyobrażać (o ile ma się tak szeroką wyobraźnię), ile firma Mattel, będąca nota bene współproducentem filmu, zarobi dodatkowo na merchandisingu.
Apetyt na słodycz
Wygląda na to, iż bardzo zmęczył nas ciemnoszary ostatnio realny świat. Reżyserka Greta Gerwig przemalowała go więc na różowo. Jak sama przyznaje, różowa farba lała się na planie strumieniami. Jej scenograficzny rozmach doprowadził ponoć do światowych niedoborów fluorescencyjnego odcienia farb Rosco. Twierdzi, iż chciała przez to stworzyć wrażenie przesady oraz „autentycznej sztuczności”. Aby ograniczyć do minimum cyfrowe efekty specjalne, wiele elementów scenografii tworzono w tradycyjny sposób. Sporo różowej farby pochłonął zbudowany z rozmachem Barbie Dreamhouse, ale też manualnie malowane tła różowego nieba czy gór.
Oglądając film, niemal czuje się jego słodki smak na języku. Bo choć poruszane w nim tematy są raczej gorzkie, to z jakiegoś powodu postanowiono podać je w tak zwanej „sugar coating” (cukrowej glazurze), jak mawiają Amerykanie. Pytanie, czy taka forma pozwala „dolizać się” do sedna. Czy nie jest to przerost atrakcyjnej, humorystycznej formy nad poważną treścią?
Kontrowersje budzi zresztą sama bohaterka, która dla jednych jest nośnikiem szkodliwych stereotypów, zaniżających samoocenę dziewcząt nierealistycznymi standardami piękna, a dla innych katalizatorem marzeń i źródłem inspiracji.
Wszystkie wcielenia Barbie
Gdyby Barbie się starzała, należałaby dziś do Silver Generation. Barbara Millicent Roberts, bo tak brzmi jej pełne imię, przyszła na świat 9 marca 1959 roku w południowej Kalifornii. Została wymyślona i wyprodukowana przez niejaką Ruth Handler, która wraz z mężem Elliotem założyła firmę Mattel, zainspirowaną miłością ich córki Barbary do papierowych lalek.
W czasach, gdy lalki były głównie bobasami, a bawiące sią nimi dziewczynki mogły co najwyżej udawać matki, zaproponowano im lalkę o wyglądzie dorosłej, bardzo atrakcyjnej kobiety. Pierwsze wcielenie Barbie przypominało wyglądem niemiecką lalkę Bild Lilli, która miała być humorystycznym prezentem dla mężczyzn, wzorowanym na postaci z kreskówki.
Pierwsza Barbie miała na sobie stylowy kostium kąpielowy w czarno-białe paski, blond kucyk i figurę klepsydry. W takiej odsłonie widzimy ją zresztą na początku filmu, wyraźnie nawiązującym do słynnej sceny z „Odysei Kosmicznej 2001”. Konotacja śmiała, ale dość błyskotliwa, zważywszy na to, jak przełomowym produktem okazała się ikoniczna dziś lalka.
Sporo czasu upłynęło, zanim tradycyjny wizerunek blondynki o przesadnie idealnej budowie ciała ewoluował w kierunku różnorodności i inkluzywności. W 2016 roku kampanią #TheDollEvolves firma Mattel wprowadziła do portfolio lalek Barbie różne typy ciała, w tym krągłe i niskie, oraz różne odcienie skóry i rodzaje fryzur. Barbie zaczęła także robić zawodową karierę, wcielając się w ponad 200 inspirujących zawodów, takich jak lekarka, astronautka, inżynierka robotyki, a choćby prezydentka.
I am Kenough, czyli babski świat z facetem w tle
Dużo szybciej niż emancypacja poszło Barbie zdobycie partnera. W odpowiedzi na oczekiwania opinii publicznej, już w 1961 roku firma Mattel zdecydowała się wprowadzić na rynek Kena – idealnego chłopaka Barbie. W filmie ten blond przystojniak o wątpliwych przymiotach intelektualnych został z dużym dystansem do siebie zagrany przez świetnego Ryana Goslinga.
Filmowy Ken robi wszystko, aby zdobyć uwagę Barbie: popisuje się muskułami i sprawnościami, śpiewa, tańczy, konkuruje, a choćby wszczyna wojnę z innymi Kenami. Finalnie odkrywa i przywraca patriarchat jako alternatywę dla babskiego świata, w którym zawsze pozostawał w cieniu nieosiągalnej lalki swoich marzeń.
Ciekawy wątek, w którym twórcy filmu oddali trochę pola mężczyznom nieodnajdującym się w kobiecym świecie. Można by się nim zająć bardziej wnikliwie, ale przecież nie o to chodzi w feministycznym przesłaniu. Ale choćby Ken dostał na koniec łaskawe słowa otuchy, iż wystarczy być, sobą, aby osiągnąć szczęście i spokój ducha. I tak powstał slogan „I am Kenough”, który można dziś kupić nadrukowany na koszulkach czy bluzach w stylu #barbiecore.
Barbenheimer – mieszanka bynajmniej nie wybuchowa
Marketing wokół „Barbie” zrobił swoje. W weekend otwarcia (21-23 lipca) obraz zarobił w samych tylko Stanach i Kanadzie 155 milionów dolarów, co stanowi największy kasowy debiut w historii filmów wyreżyserowanych przez kobiety. Jednak prawdziwym hitem jest pomysł Warner Bros., aby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu i na fali sukcesu „Barbie” wypromować inną tegoroczną premierę – „Oppenheimera” Christophera Nolana.
Filmowa biografia amerykańskiego fizyka, który opracował pierwszą broń jądrową podczas II wojny światowej, wydaje się historią z zupełnie innej bajki, a raczej z przerażającej rzeczywistości. Kto wpadł na szalony pomysł, żeby nie tylko nie rozłożyć tych dwóch premier w czasie, ale wręcz sprzedawać bilety na nie w promocyjnym duo pakiecie? Ktoś, kto świetnie rozumie reguły medialnego rynku, gdzie oryginalny kontekst czy temat przestaje mieć znaczenie, o ile tylko potrafisz skutecznie stworzyć nowy.
Brzmiąca dość trywialnie kontaminacja obu tytułów – Barbenheimer została gwałtownie podchwycona przez media społecznościowe, napędzając sprzedaż biletów na „Oppenheimera”, który podczas swojego pierwszego weekendu również odnotował wpływy znacznie powyżej oczekiwań. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, część opinii publicznej bulwersuje się tym „niestosownym” zestawieniem, ale wzbudza to tylko jeszcze większe zainteresowanie. Media już okrzyknęły to zjawisko filmowym wydarzeniem roku.