„Mother stands for comfort” – zaśpiewała kiedyś Kate Bush. jeżeli iść za tą linią interpretacyjną, Zhu Xin w swoim najnowszym filmie szuka właśnie ukojenia. Znaczną część przestrzeni Ciszy o świcie zapełniają właśnie matki, te realne, jak i archetypiczne. Jest więc matka rozpaczająca, poszukująca zaginionego dziecka, jest matka opiekuńcza, ale obca i jest ona, pramatka absolutna – Lucy. Na ekranie przeplatają się nici fabularne i plany czasowe, zwijając widza w ciasny kokon, z którego wnętrza obserwować można zaskakująco uniwersalną opowieść o szukaniu międzypokoleniowego zrozumienia i rodzinnej miłości jako esencji bycia człowiekiem.
Ma Ke, doktorant, wpada w obsesję na punkcie praczłowieka Lucy. Próbuje dowieść, iż była ona nie tylko matką ludzkości, ale i matką języka; werbalnej komunikacji. W swoich poszukiwaniach trafia nie tylko na szereg antropologicznych i językoznawczych wskazówek, ale i na ślady zagadki dotyczącej zaginięcia córki jego promotorki. Wreszcie, powraca jego własna matka, Haiyan z własnym bagażem wspomnień, doświadczeń i wyzwań dla matczyno-synowskiej więzi. To Haiyan przeciągnie „współczesną” część narracji do mieściny na północnym wschodzie Chin, gdzie rodzinne trudności w komunikacji doczekają się swojego fizycznego odpowiednika w formie trudności zrozumienia lokalnego języka. Chociaż takie fabularne ustawienia mogą brzmieć rodem z semi-naukowego thrillera, widzowie, którzy szukają tutaj doświadczenia fabularnego, raczej się zawiodą. Swojej siły Cisza o świcie szuka statecznie w zagubionej atmosferze, gorączkowej pracy kamery i metaforycznym sklejeniu wątków. Z tych elementów tworzy filmowy język niezrozumiały dla widza, tak samo jak dla protagonisty niezrozumiały pozostaje obcy dialekt Gan.
Ekranowy świat rozszarpany zostaje między płaszczyzną akademicką, rodzinną i spekulacyjno-historyczną. Sztuczność i umowność tej rzeczywistości podbija jedynie sparowana z obrazem reżyserska narracja. Nierzadko ma się wrażenie, iż bardziej niż z filmem obcujemy z esejem filmowym, który flirtuje z namiastkami fabularności jako narzędziem eksploracji bardziej abstrakcyjnych pomysłów. Niemal każda cegiełka narracyjna jest metaforą. Im dalej w metraż, tym gęściej robi się od znaczeń. Zhu Xin jest świadomy, iż swoje zamiary może przekazać jasno tylko poprzez film, nie ukrywa swojej miłości do kina. Właśnie, miłości. Mimo przygnębiających momentów wydaje się, iż wszędzie chodzi o miłość. Miłość do nauki, do świata, do innych, do kina – wszystkie one ostatecznie wracają do miłości matczynej.
fot. „Cisza o świcie” / mat. prasowe Festiwalu Filmów Azjatyckich Pięć SmakówSama miłość najczęściej jest trudna. Ludzkość z ekranu to taka, która nie potrafi ze sobą rozmawiać, jasno się komunikować. Język metaforycznie działa jak przeciwwaga miłości, narzędzie komunikacji, z którego nie potrafimy wydajnie korzystać, którym się ranimy, którym zatajamy swoje uczucia względem siebie. Ten dualizm obnaża też największą słabość Ciszy o świcie – filozoficzne podłoże filmu jest ostatecznie całkiem proste, nie zawsze dostaje do ogromnej formy eseju. Wokół tej ideowej prostoty reżyser buduje rusztowanie z ornamentalnych w swojej formie metafor i pięknych zdjęć. Pozostaje tylko pytanie, czy to wystarczy, żeby zakryć niedobory fundamentu?
Jednocześnie, Cisza… wciąż oferuje wystarczająco dużo, żeby wynagrodzić widzowi seans. Zdjęcia Zhang Weia nie tylko wyglądają niesamowicie, ale też potrafią nadążać za ideowo-rytmicznym pędem scenariusza. Rodzinne dramaty w sercu filmu jednocześnie oferują namiastkę znajomości i uziemienia, unikając pełnej alienacji widza. Wreszcie, mimo decyzji o niepodążaniu za klasycznymi zasadami filmowej narracji, rzadkie momenty, w których podróż bohatera wychodzi na pierwszy plan, poruszają bez uciekania w sentymentalizm.
Ostatecznie, Zhu Xin za punkt wyjścia obrał dwie dziedziny nauki, w których mimo użycia empirycznych metod, nic nie jest jasne. Językoznawcy do tej pory nie potrafią zgodzić się czym jest język, słowo czy choćby sylaba (nie wspominając już o sporach między generatywistami a strukturalistami); antropologia wciąż próbuje ustalić, co wiemy o ludzkości. Nie dziwi więc, iż ta atmosfera niejasności i wewnętrznego zagubienia we własnych opiniach przeniknęła do dzieła końcowego. Z drugiej strony, może ten wielogłos wcale ma nie być wadą, a jest efektem zamierzonym? Dziecko i matka zrozumieją się, dopiero kiedy każde weźmie pod uwagę opinię tej drugiej osoby, niezależnie jak sprzeczne ze sobą by nie były. Może właśnie Cisza o świcie jest wołaniem o akceptację wizji świata wielu opinii i głosów, z którego ostatecznie wysublimujemy pierwotny język zrozumiały dla wszystkich – taki jak ten naszej pramatki Lucy. choćby jeżeli ta pramatka wygląda trochę jak Chewbacca.
korekta: Anna Czerwińska
Tekst powstał w ramach współpracy z Festiwalem Filmów Azjatyckich Pięć Smaków.









