Ciocia Taylor z Ameryki czy wciąż zwykła dziewczyna?

krytykapolityczna.pl 10 miesięcy temu

„Najbardziej rozpoznawalną aktywistką ruchu klimatycznego jest 19-letnia Greta Thunberg. Czołową trucicielką planety wśród celebrytek – Taylor Swift. Odrzutowiec piosenkarki emituje więcej CO2 niż niektóre afrykańskie kraje rocznie. To przygnębiające, iż idolką nastolatek jest zwykle ta druga” – pisałam w 2022 roku.

Odkładając na chwilę na bok rozliczanie celebrytek z latania po bułki prywatnymi jetami, chciałabym zrozumieć kulturowy fenomen wokalistki, która w wyścigu o nagrodę „Time’a” udało się pokonać Władimira Putina, Xi Jinpinga, króla Karola III i Barbie. Zasugerowałabym nawet, iż Swift jest odpowiedzią na fantazję o ożywieniu najsłynniejszej lalki na świecie. Wskazuje na to Michał R. Wiśniewski, gdy pisze, iż artystka osiągnęła to, o czym plastikowa Barbara – także ta z kasowego filmu Grety Gerwig – „mogła tylko marzyć – stała się kobietą sukcesu”.

Czy to dobrze? Wiemy, iż dla planety średnio, ale dla przemysłu muzycznego, w którym Swift upomina się o prawa autorskie dla artystów, sprzeciwia chciwości producentów i serwisów streamingowych oraz pokazuje, iż seksistów należy trzymać krótko – niby lepiej. Tylko czy to coś realnie zmienia w życiu zwykłych ludzi? Na takiej samej zasadzie należałoby spytać, czy podobną albo jakąkolwiek moc ma nagroda „Time’a”.

Dodajmy, iż Taylor Swift przegoniła kontrkandydaturę bliższą lewicowemu sercu, czyli scenarzystów-prekariuszy, strajkujących o lepsze płace i warunki zatrudnienia w Hollywood. Powiecie, iż kapitalizm znowu wygrał? Tak, aczkolwiek – jak przeczytacie nie tylko w tak zwanej „kobiecej” prasie – przynajmniej w feminizującym wydaniu.

Baba-kapitaluch

Amerykańska piosenkarka zarobiła na swojej trasie koncertowej „Eras” z 2023 r. miliard dolarów (a kolejny ma ogromne szanse zgarnąć w 2024 r.) i tym samym ustanowiła światowy rekord. Ale przecież jest kobietą – a baba-kapitaluch ponoć kłuje w oczy mniej niż facet – i w dodatku pierwszą, którą „Time” wyróżnił dwukrotnie.

W 2017 roku wyróżnienie otrzymała jako jedna z „łamaczek ciszy otaczającej przemoc seksualną i seksizm w showbiznesie” (jak o znanych przedstawicielkach ruchu #MeToo pisze „Guardian”). Teraz – jako pionierka, bo nigdy wcześniej na specjalną okładkę tygodnika nie trafił żaden reprezentant ani reprezentantka sektora kreatywnego (może za wyjątkiem pewnego dyktatora-akwarelisty).

Przeanalizowanie jej wpływu na świat, jak stwierdziła jedna ze znanych mi fanek piosenkarki i… aktywistka klimatyczna – wymaga co najmniej kilkunastostronicowego eseju i wielu dni researchu. A skoro nie wyprzedaję koncertowo stadionów ani nie wszczynam wojen, miałam trochę czasu, żeby odbyć dyskusję o swiftmanii – sama ze sobą, ze słuchaczkami Taylor, ale także publicystyką, która dość hojnie obdarza Swift swoją uwagą z wielu stron.

Pozwólcie, iż streszczę wam to, czego dowiedziałam się z perspektywy sceptyczki albo – jak pewnie nazwałby mnie sekciarski fandom Taylor – ignorantki.

Miss Americana odrzuca apolityczność

Na temat Miss Americany – jak Swift nazywana jest między innymi w biograficznym dokumencie – powstają m.in fascynujące prace akademickie. Na przykład o tęczowym kapitalizmie, o który oskarżano Taylor wtedy, gdy na dobre zerwała z przez lata nakładanym na popowe wykonawczynie obowiązkiem zachowania apolityczności.

Najpierw motywowała fanowskie grono do zaangażowania politycznego (ale dopiero po 2016 roku) i dawała wyraz niechęci wobec Donalda Trumpa. Potem oficjalnie została sojuszniczką osób LGBT+, nagrywając w 2019 r. teledysk z udziałem wielu queerowych osób i rekomendując zluzowanie pośladków homofobom, hejterom, i wściekłym Amerykanom z alt-prawicy, którzy znienawidzili blondynkę z konserwatywnego Południa za zdradę „tradycyjnych” wartości. Wszystko to w piosence You Need to Calm Down, w której Swift wymienia na przykład walczącą z homofobią organizację GLAAD. Tyle wystarcza, by ludzie masowo zaczęli słać przelewy na dalszą działalność aktywistów.

Choć utwór stał się gejowskim hymnem, Taylor mocno oberwała za niego nie tylko z prawa, ale i z lewa. Sugerowano, iż łącząc w klipie i treści utworu „osobiste problemy z dyskryminacją systemową”, popełnia spore nadużycie wobec społeczności, którą rzekomo wspiera, a tak naprawdę stosuje queerbaiting albo pinkwashing. Mówiąc wprost: chodzi o czerpanie korzyści (głównie finansowych) z powoływania się na idee równościowe lub przykrywanie nimi innych grzeszków, wykorzystując doświadczenie grup niewpisujących się w narzucaną społeczeństwu hetero- i cis-normę.

Po premierze sugerowano, iż piosenka jest coming outem Swift jako biseksualnej dziewczyny. Brak natychmiastowego zaprzeczenia ze strony piosenkarki mnożył plotki. Zwłokę niektórzy uznali za celowe działanie obliczone na szum wokół gwiazdy, która okazała się osobą heteroseksualną.

Można zrozumieć ostrożność, wynikającą z podejrzenia, iż gwiazda tego formatu wyciera sobie buzię osobami marginalizowanymi wtedy, gdy jej się to opłaca. Ale kto jeżeli nie znani artyści ma wykorzystywać sławę do nagłaśniania wykluczenia? Czy to nie powinno być ich obowiązkiem, zaś rolą mediów – punktowanie grzebania komuś w łóżku, sercu i głowie, a nie zachęcanie do tego?

Eric Smialek w krytycznym artykule na ten temat dorzuca jeszcze jeden wątek, zauważając, iż osoby „od dawna złorzeczące Swift ze względu na jej życie randkowe i rolę odgrywaną w tekstach piosenek, ujawniają brak zaufania do podmiotowości młodej kobiety, który trudno oddzielić od braku zaufania do politycznych kompetencji i intencji piosenkarki”, co może mieć podłoże mizoginistyczne, świadome lub nie. Wszak artystki są od grania, ewentualnie świecenia cyckami, a nie politykowania.

Na celowniku mediów

Ugenderowiony protekcjonalizm znajduje odzwierciedlenie w stosunku wielu mediów do Swift. Zarówno rozprawiające o romansach gwiazdy serwisy plotkarskie, jak i prasa stricte muzyczna nie zawsze grzeszą feminizmem. Niektóre prestiżowe tytuły spośród należących do tej drugiej długo odmawiały – chyba nie będzie przesadą, jeżeli ją tak nazwę – ikonie popu poważnego traktowania czy choćby wzmianki na swoich łamach. Wprawdzie już debiutancki i utrzymany w stylistyce country album Reception z 2006 r. był bardzo ciepło przyjęty, ale – o czym pisał w 2019 r. Piotr Szwed na łamach „Dwutygodnika” – „opiniotwórczy Pitchfork aż do 2017 roku nie odnosił się do jej twórczości, by przed dwoma miesięcami entuzjastycznie zrecenzować jej pięć pierwszych płyt, a ostatnio umieścić Red na liście najlepszych albumów drugiej dekady XXI wieku”.

Powszechne doświadczenie nierówności każe myśleć, iż niemałą rolę mogła odegrać w tym względzie dominacja mężczyzn w krytyce muzycznej, równie seksistowski ageism ale i zwykła bufonada niekiedy podejrzliwie podchodząca do idolek nastolatek i arbitralnie przyznająca popularnej masowo twórczości łatkę tej gorszej, zwłaszcza, gdy chodzi o jej wykonawczynię, a nie wykonawcę.

Jeśli nie artystycznie, bo wokół Taylor w tej chwili słychać głównie entuzjazm, to na pewno obyczajowo tej pierwszej wybacza się mniej niż jej koledze po fachu. Pisze o tym zresztą inna znana piosenkarka w swojej autobiografii. Britney Spears przypomina w Kobiecie, którą jestem, z jak wielkim i opartym na podwójnych standardach publicznym linczem zmagała się w czasie kryzysów i rozstań ze znanymi, również aktywnymi muzycznie partnerami – Justinem Timberlake’em i Kevinem Federline’em. Tego pierwszego nikt nie rozliczał z powtarzających się zdrad, a drugiego z bycia złym ojcem, czego konsekwencje besztana za jeden skok w bok i nieidealne macierzyństwo, ale przede wszystkim za wygląd Spears odczuwa do dziś.

Z pewnością wyboista droga, przez jaką przeszła Spears i inne gwiazdy w czasie największej antykobiecej, pazernej na sensację krucjaty mediów zwłaszcza na przełomie wieków, przetarła szlaki Swift, ale i ta nie uniknęła podstawiania jej nóg przez dziennikarzy i paparazzich. Sama przyznała, iż publiczne śledzenie wahań jej wagi i innych potknięć doprowadziło do tego, iż zaczęła zmagać się z zaburzeniami odżywiania – epidemią toczącą millenialsów. Wiem, o czym piszę jako urodzona w pierwszej połowie najntisów eks-bulimiczka, mogąca policzyć na palcach jednej ręki koleżanki, które nie miały obsesji na punkcie swojego rozmiaru.

O problemach z ciałem i jedzeniem Swift opowiedziała w Miss Americanie, skąd dowiadujemy się także, iż cierpi na wpajany w szczególności dziewczynkom w zachodnim kręgu kulturowym perfekcjonizm. Masz być nie tylko szczupła i seksowna (choć nie seksualna), ale także najlepsza we wszystkim, a przy tym grzeczna i nieroszczeniowa – tego chce przecież od kobiet wspierany przez katolickie dogmaty patriarchalny kapitalizm, w którym żyjemy i który robi wszystko, by kobiety pozbawić niewinności, ale nie pozwolić im dorosnąć. W Taylor te wymagania skupiają się jak w soczewce.

„Zawsze próbowałam być dobrą dziewczyną” – słyszymy w jednej z pierwszych scen netfliksowego dokumentu, odkrywając clou jej tożsamości medialnej, artystycznej i w dużej mierze – bliskiej prawdzie albo przekonująco zagranej. Kreacja lub jej brak nie mają tu moim zdaniem znaczenia, bo niezależnie od tego pod wszystkim, o czym śpiewa w swoich piosenkach i opowiada w wywiadach Taylor mogą podpisać się miliony dziewczyn. „Tak bardzo potrzebowałam uznania, iż stało się dla mnie wszystkim” – pada kolejne zdanie w filmie i już wiemy, iż to historia, którą zna prawie każda z nas.

Ambasadorka nowego dziewczyństwa

Nastoletniość czy „dziewczyństwo” to taki specyficzny okres w życiu kobiety, gdy jest ona najbardziej pożądana, uprzedmiotawiana, seksualizowana, zarzucana oczekiwaniami otoczenia, podatna na zranienie oraz najmniej chroniona, sprawcza i poważnie traktowana. Macie wątpliwości? To pomyślcie, jak media i komentariat reagują na zgwałcenie 8-latki i 15-latki. Nastolatka nie zasługuje na bezwarunkowe współczucie, bo pewnie „kusiła sprawcę” albo nie „wyglądała na swój wiek”. Dziewczyna to nie dziecko. To wyzywająca siksa.

Dziewczyną zostajesz wtedy, gdy orientujesz się, iż twoja płeć ma znaczenie, gdy wspinanie się na drzewa z chłopcami zaczyna być głośno i negatywnie komentowane, a twoja aparycja staje się najważniejszą kategorią funkcjonowania, bo rosną ci piersi. „W przeciwieństwie do dziewcząt, wygląd chłopców nie jest uznawany za ich najważniejszy zasób społeczny” – potwierdza pedagożka i socjolożka, dra hab. Iwona Chmura-Rutkowska. To, czy wpisujesz się w male gaze i przyciągasz uwagę mężczyzn, świadczy o twojej wartości. Nieważne, czy tego chcesz. Nie liczysz się ty, tylko twoje ciało i to, co można realnie lub w fantazjach z nim zrobić.

Możesz przepaść bez echa, a jeżeli jakimś cudem przeżyjesz, oczekuj zemsty i podcinania skrzydeł – zwłaszcza w branży kreatywnej, kochającej nimfetki i ochoczo spekulującej o życiu erotycznym 14-latek. W tym wieku Taylor zaczęła swoją karierę muzyczną na serio – podpisała pierwszy kontrakt z wytwórnią Big Machine. Trzy lata później wydała pierwszą płytę, a sześć lat później została publicznie upokorzona przez dziś już skompromitowanego rapera i celebrytę, Kanyego Westa.

Narodziny awanturnicy

W 2009 r., podczas organizowanej przez MTV gali wręczenia Video Music Awards, West wparował na scenę, przerywając przemówienie nagrodzonej Taylor i stwierdzając, iż „najlepsze klipy robi Beyonce”. Kilka lat później poniżył ją w swojej piosence, sugerując, iż mógłby z nią uprawiać seks, bo bez niego ta „suka (bitch) nie byłaby sławna”. W całość zamieszana była inna celebrytka i eks-żona Westa, Kim Kardashian, a Swift również dziś mówi, iż para zniszczyła jej psychikę swoimi manipulacjami. Niektórzy twierdzą, iż powinna dać temu spokój. W końcu od pamiętnego wieczoru z MTV minęło prawie 15 lat.

Ale chyba rozumiem, czemu Swift nie machnęła ręką. Barbara Ellen pisze w „Guardianie”, iż może Taylor jest „ostatnią wielką awanturnicą muzyki pop”. Myślę, iż w 2009 r. młodziutkiej Taylor idiotyczne zachowanie Westa pozwoliło się przekonać, iż posłuszeństwo, ciężka praca, talent i dobre intencje nie gwarantują glorii i chwały, choć przecież wydają się znacznie bezpieczniejszą opcją niż bycie niegrzeczną dziewczyną.

Taylor chciała tylko zdobywać podziw jako porządna gwiazda muzyki country, która pisała świetne piosenki. Tak świetne, iż Sony/ATV Music Publishing zatrudniło ją jako najmłodszą tekściarkę w swojej historii (gdy miała 14 lat). W zamian dostała – wybaczcie dosadność – niezasłużony wpierdol. Mogła odejść z podkulonym ogonem albo udawać, iż nic się nie stało. Ale pozostało jedna – mniej popularna opcja – mogła stać się kobietą, czyli zaryzykować wszystko i głośno zaprotestować przeciwko poniżaniu dziewczyn, nie rezygnując przy tym z dziewczyńskości. Wydaje się, iż Taylor przeszła kurs dojrzewania szybciej niż większość znanych koleżanek w przemyśle rozrywkowym.

Dlaczego nie zatrzymała się w potrzasku i nie skończyła jak choćby Britney Spears? Wskazywałam, iż chodzi o epokę, w której paparazzi już nie siedzą na drzewach, a mainstreamowe media odkrywają inkluzywność oraz prawa kobiet. Ale to nie wszystko. Starsza o prawie dekadę Britney śpiewała wprawdzie, sygnalizując problem już w 2001 roku, iż „nie jest już dziewczynką, ale jeszcze nie kobietą”. Jak wielu innym gwiazdom, tak i Spears zabrano dzieciństwo z uwagi na wczesne rozpoczęcie kariery, ale i alkoholizm ojca. Jednocześnie nie pozwolono jej dojrzeć i skradziono podmiotowość, skazując na niewolnictwo pod kuratelą tego samego, niby zatroskanego o nią tatusia.

Mamy 2023 rok. Britney jest wolna i po czterdziestce. Gdy czytam jej poruszającą, ale miejscami bardzo naiwnie napisaną książkę, wiem, iż mam do czynienia z osobą zawieszoną pomiędzy dzieciństwem a dorosłością, której samoświadomość okazuje bardzo niska, bo nie dostała szansy ani narzędzi na dowiedzenie się, kim jest. Dlatego ciągle poszukiwała męskiej aprobaty, co dla córek niedostępnych emocjonalnie, bo zajętych walką z nałogami ojców, jest dość charakterystyczne. Nie czuła, nie wiedziała, iż można inaczej, ale też przyszła na świat w rodzinie ciągle znajdującej się w potrzasku ekonomicznym i będącej naprzemiennie ofiarą i beneficjentką amerykańskiego snu.

Taylor, która także zaczęła pracę w showbiznesie bardzo wcześnie, pomogło coś, co często pomijamy w całym tym dyskursie – losowe okoliczności i przywilej, a więc to, iż nie miała pijących rodziców, oraz to, iż jako córka „marketingowych geniuszy” na kierowniczych korporacyjnych stanowiskach i wnuczka śpiewaczki operowej dysponowała na starcie zdecydowanie wyższym niż u Spears kapitałem emocjonalnym, ekonomicznym, kulturowym, społecznym i intelektualnym.

I wykorzystała go. Do czego? Do pisania pełnokrwistych, bo pokazujących na bieżąco spektrum doświadczeń piosenek o procesie dorastania. Przy tym z premedytacją uczyniła ze swojej dziewczyńskości intratną supemoc, a nie narzędzie do pokazywania sobie miejsca w szeregu przez mężczyzn. Mogła to zrobić, bo miała nienajgorszą względem nich pozycję. W opowieści o feminizmie Taylor trzeba więc spytać też – a może, jak uczyły bell hooks i Angela Y. Davis, przede wszystkim – o rasę i klasę.

Magentowe paznokcie i brokatowe zeszyty

Taylor nie musiała oglądać się na facetów, traktować ich jak przepustki do dobrego samopoczucia i kariery. Jej niezależność nie wzięła się z powietrza, choć choćby w Miss Americanie sprzedaje nam obrazki z bycia zwyczajną dziewczyną z sąsiedztwa. Bogatego sąsiedztwa, bo przecież nie ze slumsów czy blokowisk. Zwyczajną, czyli tak naprawdę białą i dobrze urodzoną.

Gdy siedzi w ogrodniczkach i różowej bluzie przed fortepianem, włosy ma spięte w kucyk, a paznokcie pomalowane magentowym lakierem. Grę przerywa jej słodka, puchata kocia kulka krocząca po klawiaturze. Bierze ją na ręce, by przenieść się do typowo dziewczęcego pokoju. Potem czyta swoje stare pamiętniki i pokazuje zeszyty z piosenkami i różowo-brokatowymi okładkami. Przecież Taylor to tylko smutna dziewczyna skrobiąca sobie coś tam w kajetach.

Taka jak my wszystkie? Nie do końca.

Na ile emancypacja Taylor oraz konsekwencje dowartościowywania przez nią kobiecości w mainstreamie są realne, a na ile to lukrowany feminizm w wersji pop? Stawiałabym na połączenie obu aspektów. Nie bez znaczenia pozostaje wysoka samoświadomość artystki, może choćby jej dobre intencje, a na pewno adekwatny timing, w który Taylor zręcznie się wstrzeliła i w którym łatka feministki już tak nie kole w oczy jak w czasach, gdy swoją karierę zaczynały Madonna albo Spears.

Jednak w tej orkiestrze pierwsze skrzypce będą odgrywać pieniądze i to one, a nie wyłącznie upór i charakter, pozwalają Swift osiągnąć niezależność. Gdybym miała ustawić piosenkarkę na feministycznej osi chronologicznej, przyznałabym jej mocną pozycję liberałki drugiej fali, umieszczonej jednak w ciele i mentalności millenialki, doskonale nadążającej za zmieniającym się światem, odnajdującej się w nim i potrafiącej we współpracy ze sztabem pijarowców zarządzać swoim wizerunkiem w taki sposób, by pokochały ją zetki i młodsze pokolenia słuchaczek.

Trzeba jej także oddać to, iż lansuje wzorzec twardej na zewnątrz, ale miękkiej w środku dziewczyny, która wie, iż jest kobietą i jak na gali rozdania statuetek Grammy w 2016 r. mówi fankom: „skup się na pracy”, a nie na chłopaku. Kłopot w tym, iż kilka z nas nie ma tego wyboru lub nigdy się tego nie dowie. Jednocześnie piosenkarka nie udaje przy tym, iż nie płacze, gdy facet jednak ją skrzywdzi, mocno punktuje na przykład takie zjawiska jak grooming. Zawsze jednak jest w tym układzie ofiarą, nie sprawczynią krzywdy.

Wskazuje także, iż patriarchalnej toksyczności trzeba dać opór, a przede wszystkim dowartościowuje od wieków ośmieszaną, nadmiernie oczernianą lub zrównywaną z histerią i szaleństwem kobiecą zemstę. Swift nie boi się zaszufladkowania jej jako kogoś, kto psuje atmosferę, przesadza i jest wiecznie niezadowolony. Wręcz przeciwnie – czyni je swoim znakiem rozpoznawczym, który doczekał się konkretnego symbolu, popularnej wśród jej fanów i fanek emoji węża.

Umiejętności zdobyte dzięki dobremu domowi musieli w końcu dojrzeć wszyscy. Uznano, iż o kulturze XXI wieku nie da się opowiadać rzetelnie bez wspomnienia o Swift, uznawanej choćby za tekściarkę wszechczasów.

Rel

To właśnie teksty były przywoływane jako odpowiedzi na niezrozumienie dla fenomenu Swift. Dlaczego Taylor jest cool? – pytałam w mediach społecznościowych, i mimo iż nie należę do szczególnie aktywnych i popularnych instagramerek, temat wywołał lawinę wiadomości. Z dziesiątek z nich dowiedziałam się, iż mimo wielu różnic, które niewątpliwie dzielą bajecznie bogatą wokalistkę z jej słuchaczkami, Taylor śpiewa o „rzeczach, z którymi prawie każdy może się utożsamić”.

Młodzieżowe słowo roku, „rel” [z ang. relatable, „utożsamianko”], padało częściej niż chciałabym to przyznać. W tekstach Swift nie uświadczymy przechwałek drogimi autami i torebkami i opowieści o narkotykach, które dominują w moszczącym się wygodnie w mainstreamie rapie. Biali zdecydowanie rzadziej gadają wprost o hajsie, a kolor skóry Taylor bynajmniej nie jest tu bez znaczenia.

Cała reszta pieśniarzy może pochodzącej z Pensylwanii Amerykance pozazdrościć wybitnego pisarskiego talentu i językowego bogactwa, jakiego próżno szukać zwłaszcza w popie i jaki trudno osiągnąć bez posądzenia o nadmierny, tworzący bariery w odbiorze intelektualizm czy odklejoną od rzeczywistości i niezrozumiałą poetyckość.

W tekstach Swift – jak pisze krytyczka literacka, poetka i profesora Harvardu Stephanie Burt – wszystko zgadza się lirycznie i przede wszystkim narracyjnie. A to zdecydowanie nie jest domeną muzycznych idoli, ale stanowi niepowtarzalną moc i istotny budulec wielkiego sukcesu piosenkarki, która pisze hity nie tylko sobie (jest autorką m.in. This is what you came for Calvina Harrisa i Rihanny), a przy tym przecież paradoksalnie nie dysponuje ponadprzeciętnymi zdolnościami wokalnymi i wyjątkową barwą głosu. Ba, w warstwie muzycznej wydaje się raczej zachowawcza. Chciałam też napisać, iż wtórna i powtarzalna, ale przecież byłoby to dużą niesprawiedliwością wobec artystki, która jednak żongluje gatunkami (obok country i popu sięgała przecież elektronikę, folk i rockowe brzmienia), przechodząc niejedną spektakularną, choć może nie rewolucyjną zmianę.

Pamiętam, iż zwróciłam na muzykę Taylor uwagę dopiero przy synth-popowym albumie 1989. Nie powiem, iż nóżka nie chodzi mi przy obecnym na nim Blank Space, ale chyba bardziej dlatego, iż Swift w klipie rozwala różne męskie zabawki kijami golfowymi, a w tekście normalizuje kobiecą kochliwość oraz furię.

Nie ulega jednak wątpliwości i nie są to tylko moje spostrzeżenia, iż jej kompozycje składają się z „łatwo rozpoznawalnych progresji akordów i układów rytmicznych”. To choćby dla mnie – posiadającej wprawdzie podstawowe wykształcenie muzyczne, ale wciąż laiczki w tej materii – jest wyraźnie słyszalne, bo mimo deklaratywnie zmieniających się z płyty na płytę stylisty większość jej piosenek brzmi do siebie podobnie niezależnie od aranżacji i wprawia mnie w konsternację wobec wszechobecnych zachwytów, sprawiając wrażenie pewnej nijakości i nudy.

Biorę jednak na klatę to, iż ktoś mógłby rzec to samo o mojej playliście, w której dominuje Lady Gaga. Pisząc to, czuję się jak boomerka, mimo, iż wszystkie jesteśmy zbliżonymi do siebie wiekowo laskami po trzydziestce. Ale Gaga długo – mniej więcej do występu w znienawidzonych przeze mnie Narodzinach gwiazdy i zawodzenia w każdej stacji radiowej ody do przeciętności pt. Shallow – pozostawała pretensjonalnym performance’m, któremu daleko było do normickości. Słyszeliśmy od niej raczej – gdy padały pytania o to, czy ma penisa – iż owszem i nikomu nic do tego, a nie, iż tak naprawdę jest taka sama jak każda z nas. To wykluczało masowość a la Swift i uplasowało ultrakontrowersyjną Gagę w pozycji diwy-ekscentryczki, która jest ważnym głosem dla queeru i którą trudno się stać, skoro zmienia się jak kameleon i wiecznie szokuje. No, może jako aktorka, a nie piosenkarka – coraz mniej.

Na dobre zostawmy więc muzykę i porównania ekspertom oraz gustom, bo nie o nie tu chodzi, a o sztukę opowiadania i kontrolę nad swoim wizerunkiem, którym zresztą poświęcono tekst towarzyszący publikacji tegorocznego rankingu „Time’a”.

Storytellerka taka jak ty

„Taylor Swift opowiada mi historię, a kiedy Taylor Swift opowiada ci historię, słuchasz, bo wiesz, iż będzie dobra – nie tylko dlatego, iż miała niezwykłe życie, ale dlatego, iż jest niezwykłą gawędziarką” – tak swój artykuł zaczyna Sam Lansky, skutecznie zniechęcając mnie tym wazeliniarskim i chyba nieumyślnie wystylizowanym na biblijny opis stworzenia świata wstępem do kontynuacji lektury.

Im dalej w tekst, tym ciekawiej, choć niełatwo, bo trzeba się przebić przez długą listę osiągnięć artystki. Tych – jak pisze Lansky – jest tak dużo, iż „przytaczanie ich wydaje się niemal nie na miejscu”. Ale autor nie odmawia sobie tej generującej zazdrość i zmęczenie perfekcjonizmem Swift niezręczności i sprawia, iż artystkę przez wzgląd na jej liczne sukcesy można by znienawidzić tak samo, jak idealną córkę koleżanki twojej starej, która zawsze miała same szóstki, a teraz – czego się nie dotknie, zamienia w złoto.

Wspomniany tu na wstępie Michał R. Wiśniewski pisze, powołując się na komentariat Twittera, iż Swift to przecież – ała – „rozwiązła stara panna z kotem”. Dodam, iż to raczej odczarowanie tej figury lub jej lifting, na dodatek wysoce atrakcyjny. Taylor jest dokładnie jak ta cool ciotka, która nie ma swoich dzieci, więc rozpieszcza cudze. Jest niby równa i nasza, a jednak odległa i zamiast wywrotowego ducha budzi jedynie prawdopodobnie niespełnialne klasowo aspiracje. Swift może mówić: „dziewczyno, weź życie w swoje ręce”, bo ma do tego zasoby i żadnych grożących matek palcem nad głową. Ba, odpowiada na potrzeby większości ludzi, którzy nie mają w sobie genu rewolucyjnego. Woli spokojnie przejść przez życie, co jest bardziej niż zrozumiałe.

Wydaje się więc, iż to właśnie przepis na sukces Taylor. Szalenie istotna jest w nim kontrola opowieści, pozwalającej poczuć się komfortowo, jak w swoim dziewczęcym pokoiku. Opowieści, w której – jak pisze Lansky – piosenkarka jest jednocześnie narratorką i bohaterką, w której znajduje więc jakaś szczerość, choćby jeżeli starannie wyreżyserowana. Taylor odnosi się do faktycznych wątków ze swojego życia prywatnego, ale dozuje ich intensywność. Kiedy jej to pasuje, oferuje ciekawskim mediom pożywkę, innym razem sprzedaje im prztyczka w nos, a słuchaczom – gwarantuje wrażenie bliskości i intymności poprzez konfesyjny, pamiętnikarski, a niekiedy wręcz potencjalnie autoterapeutyczny charakter swojej twórczości, nastawionej na uniwersalność zawartych w tekstach doświadczeń.

Niezależnie od tego, ile zarabia i jak bardzo mogłaby zawstydzić zakresem słownictwa swoje słuchaczki – zachowuje balans, pozostając swojską dziewczyną niby z sąsiedztwa, a tak naprawdę z tego niefajnego, bo homofobicznego, mizoginistycznego i rasistowskiego kawałka USA.

Powiecie, iż odważna z niej kobieta, bo wczoraj śpiewała country, a dziś nie boi się tęczy? Tyle tylko, iż dla uprzywilejowanej białej laski poprzeć w 2023 roku gejów czy osoby migranckie Stanach to nie jest taki znowu wielki wyczyn. Miley Cyrus też jest z południowego Tennesee. A wiecie, co wyprawia ikona country i queeru Dolly Parton? Na przykład ubiera się na emeryturze jak nastolatka, co ostatnio postawiło na nogi cały szowinistyczny komentariat. Taylor kilka na swojej otwartości traci, bo to jednak siara w obecnych czasach wykluczać kogokolwiek i udawać, iż polityka cię nie dotyczy.

Obok deklarowanego sojusznictwa dla niby wywrotowych, a tak naprawdę stanowiących minimum humanitaryzmu wartości, Swift wciąż lansuje dość konserwatywną i akceptowalną dla wszystkich wersję kobiecości i amerykańskości w momencie, gdy królowymi popu coraz częściej zostają wyraziste czarne dziewczyny, epatujące niezrozumiałym dla sztywnych białasek seksapilem, niezależnością, ale też doświadczeniem dyskryminacji i odmienności, która jest podstawą ich tożsamości.

Taylor to ostatni bastion „normalności” dla tych, którzy zmęczyli się poprawnością polityczną tylko dlatego, iż dominująca dotychczas narracja dominująca utraciła hegemonię, co wzbudza panikę groźbą utraty przywilejów. Myślę, iż tak naprawdę dzisiejsza gwiazda popu wciąż ma w sobie country girl i nigdy do końca nie przestała odpowiadać na – jak to ujął Piotr Szwed – „potrzeby obcych we własnym kraju” ani być „ucieleśnieniem starej, dobrej Ameryki”.

Czy to źle? Nie, ale nie czarujmy się, iż stoi za tym jakaś wspaniałomyślność czy chęć podważenia status quo. Raczej dobrze przemyślana strategia biznesowa, której nie byłoby, gdyby nie wygrana w klasowej loterii.

Idź do oryginalnego materiału