Cień Cygana na białym śniegu

newsempire24.com 1 tydzień temu

**Cień Cygana na białym śniegu**

Chłodne, krystaliczne powietrze stycznia zdawało się na zawsze wchłonąć zapach palących się świeczek z choinki i gorzki posmak łez mamy. Ostatnie dni w mieście minęły jak bolesne, rozmyte kadry. Alicja bo tak teraz nazywała się dziewczynka choćby nie zdążyła pójść na szkolny bal. Mama, przez łzy i drżącymi rękami, kończyła dla niej strój Pani Miedzianej Góry, ozdabiając zieloną sukienkę szklanymi koralikami, które lśniły jak prawdziwe szmaragdy. Ale święta nie było. Zamiast niego nieskończona, kołysząca podróż pociągiem, zaśnieżone pola za oknem, przypominające olbrzymią pikowaną kołdrę, a w sercu lodowaty ścisk żalu.

Tata Po prostu przestał istnieć. Nie fizycznie, nie. Po prostu wyparował z ich życia, jakby go nigdy nie było. A potem przyszła babcia, jego matka, z twarzą ostrą i twardą jak siekiera. Jej słowa wbiły się w pamięć Alicji na zawsze, ostre, wygładzone, śmiertelne: Znosiliśmy cię tylko przez wzgląd na syna. Drzewo trzeba ścinać pod siebie. Wracaj do swojej wsi, skąd przyszłaś. Alimenty będzie on płacił, ale więcej żadnego kontaktu. Żadnego.

I oto stoją na zaśnieżonym podwórku przed pochylonym, ale przytulnym domem babci. Rozładowywali skromny dobytek pod czujnym wzrokiem dziesiątek ciekawskich oczu. Sąsiedzi. Wyszli jak na przedstawienie. Jedni patrzyli z cichym, kwaśnym współczuciem. Drudzy z ledwo ukrywaną, zjadliwą satysfakcją. A kiedyś, pamiętała Alicja ze słów mamy, ci sami ludzie niemalże zaglądali w oczy, płaszcząc się przed miejską, która dobrze wyszła za mąż. Teraz widzieli tylko pokonaną, zrzuconą z piedestału.

Wakacje skończyły się w mgnieniu oka. Nowa szkoła powitała ją lodowatą ciszą i kłującymi, badawczymi spojrzeniami. Była obca. Biała wrona w miejskiej sukience, z kokardami, które teraz wydawały się głupie i krzykliwie naiwne. Dziewczynki, stadem wron, od razu rzuciły się na nową zdobycz.
Patrzcie, Pinokio w spódnicy! rozległ się czyjś piskliwy śmiech. Nóżki, nóżki! Jak zapałki!
Alicja skuliła się, próbując stać się niewidzialna, ale ich spojrzenia paliły ją na wskroś.

Po lekcjach piekło trwało się. Czysty, puszysty śnieg, który rano tak kusił, stał się bronią. Gęste, ulepione z nienawiści śnieżki leciały w nią ze wszystkich stron. Każdy cios był celny i okrutny, aż brakowało tchu, a zdradzieckie łzy napływały do oczu. Upadła na kolana, zakrywając głowę rękami, gotowa poddać się, zniknąć, stopnieć tam, w zaspie.

I nagle kakofonia pisków i śmiechu zmieniła się w okrzyki strachu i bólu.
Wal ich, miejska! Żwawiej! rozległ się nad nią dzwoniący, swawolny głos.

Podniosła zapłakaną twarz. Przed nią, zasłaniając ją przed lecącymi pociskami, stał chłopak. Zwinnie, niemal automatycznie, lepił i rzucał śnieżne kule z taką szybkością i furią, iż prześladowcy pierzchli.
Uciekajmy! To ten wściekły Cygan! rozniosło się po ulicy.

Odwrócił się do niej. Tak, naprawdę przypominał cygańskiego chłopca z książki: śniada skóra, ciemne, niemal czarne, bujne włosy wymykające się spod starej uszanki, i oczy dwa węgle, w których tańczyły wesołe iskierki. Starał się zachowywać nienaturalnie szorstko, ręce w boki, spojrzenie harde, ale uśmiech, który właśnie pojawił się na jego ustach, był nieprawdopodobnie dobry i jasny.
To ty jesteś ta z miasta? Ja Maksym. Dla swoich Maks. Będziesz płakać znów cię dopadną. Dość. Od dziś jesteś pod moją ochroną. Nikt cię więcej nie tknie.

Ostatnie słowa wypowiedział z uroczystą, naiwną powagą, najwyraźniej gdzieś to podpatrzył i zapamiętał. I natychmiast zawstydził się własnego patosu, mocno rumieniąc się pod śniadą cerą.

Tak zaczęła się ich przyjaźń. Maks, oczywiście, nie był Cyganem. To przezwisko przylgnęło do niego z powodu nietypowego wyglądu. Okazali się zaskakująco podobni: oboje zaczytani w książki wynoszone ze skrzypiącej, pachnącej starością wiejskiej biblioteki. Maks już wtedy przeczytał wszystkie książki Juliusza Vernea i Jacka Londona. Ich wspólną obsesją były podróże. Mogli godzinami siedzieć na wzgórzu nad Wisłą, czując, jak potężny wiatr uderza w twarze, i śledzić kolorowe statki odpływające w nieznane. Dzielili się marzeniami: on objechać świat na własnym statku, ona zaśpiewać na wielkiej scenie, by jej głos usłyszano za oceanem.

Minęły lata. Dziecięca przyjaźń niepostrzeżenie przekształciła się w coś większego, delikatnego i głębokiego. Ojciec kupił Maksowi motocykl, i to stało się ich biletem do wolności. Pędzili po polnych drogach, wiatr wył w uszach, zagłuszając słowa, a ona, obejmując go za plecy, krzyczała z zachwytu. Jeździli na odległe jeziora z wędkami, do lasu po jagody, po prostu na koniec świata, jak to nazywali.

Alu, dzisiaj no po prostu mruga mi w oczach. Ładniejsza niż wczoraj mówił, patrząc gdzieś w bok, ale ukradkiem łapiąc jej wzrok. Tylko mniej kręć się przy tych miejskich fircykach. Lgną do ciebie jak ćwieki do magnesu.
Maks, a ciebie co, zżarła zazdrość? śmiała się w odpowiedzi, a jej serce śpiewało od jego prostych, niezręcznych słów.

I jak mógł nie zazdrościć? Z brzydkiego kaczątka przemieniła się w pięknego łabędzia. Otworzył się w niej niezwykły, mocny, aksamitny głos. Żaden koncert w wiejskim klubie nie odbył się bez jej występu. Wygrała wojewódzki przegląd talentów. I była w niej jakaś magia, wewnętrzne piękno, które przebijało na zewnątrz: oczy z szarych stały się jaskrawo-zielone, chód płynny, pewny. A on on wciąż był sobą, Cyganem Maksem, który przy niej

Idź do oryginalnego materiału