Ciche miejsce. Dzień pierwszy – recenzja filmu. A Quiet Place story

popkulturowcy.pl 2 dni temu

Seria Ciche miejsce należy do horrorów ze świetnym pomysłem. Dni mijają w absolutnym milczeniu, bo każdy – choćby najcichszy – dźwięk przyciąga zagrożenie. W takich warunkach rozgrywały się 2 poprzednie filmy. Teraz jednak przyszedł czas na pokazanie początku. Jak wyglądał dzień ataku obcych?

Niejedna piosenka próbowała nas przekonać, iż Nowy Jork stanowi centrum wszechświata. Ciche miejsce. Dzień pierwszy rozpoczyna się właśnie w tym mieście. Wszędzie coś się dzieje, ludzie rozmawiają, klaksony trąbią, w oddali słychać karetki na sygnale oraz setki innych drobnych odgłosów metropolii. Nie wszyscy jednak uczestniczą w tym żywiole – chora na raka Sam niemal nie opuszcza już hospicjum. W dniu, kiedy daje się namówić na ostatnie wyjście na zewnątrz, z nieba spadają potwory. Kobieta zaczyna przemierzać uciszone miasto, najpierw samotnie, a później w towarzystwie młodego mężczyzny, Erica.

Film oscyluje pomiędzy thrillerem science fiction o obcych a postapokaliptycznym wątkiem przemierzania ruin cywilizacji. Poznajemy Sam, która próbuje przedostać się do konkretnej dzielnicy, zamiast ewakuować się z miasta. Chce dotrzeć do baru, w którym jej ojciec grywał na pianinie, zanim pokona ją choroba. Po dłuższym czasie natrafia na Erica, przerażonego mężczyznę, którego kieruje w stronę ratunku. Ten jednak podąża za nią, więc gwałtownie zawiązują porozumienie. W tych przerażających okolicznościach zaskakująco się dopełniają, dzięki czemu wzajemnie się wspierają i pomagają sobie przetrwać. Oprócz strachu jednoczy ich sentymentalna podróż umierającej Sam.

Lupita Nyong’o i Joseph Quinn to świetny, wyważony duet. Specyfika ich postaci sprawia, iż reagują bardzo różnie na te same sytuacje, co jest subtelnie odzwierciedlone w ich grze aktorskiej. Zdawałoby się, iż jedno ustępuje miejsca drugiemu, dzięki czemu widz zyskuje przestrzeń, by skupić uwagę na każdym bohaterze z osobna. Razem kradną ekran, jednak najpiękniejsze sceny grają oddzielnie. I tak Lupita Nyong’o potrafi pokazać wiele emocji w teatrze marionetek, a Joseph Quinn odkrywa głębię swojej postaci, robiąc wielki spektakl z jednej sztuczki karcianej. Dzięki takim scenom emocjonalne zaangażowanie w film mocno się zmienia, a zakończenie naprawdę wybrzmiewa.

Fot Kadr z filmu

Jest to niezwykle potrzebne, bo produkcja kuleje na innym polu. Film w założeniu miał być prequelem serii, natomiast po seansie jestem skłonna się z tym kłócić. Fakt, iż historia rozgrywa się w dniu inwazji, adekwatnie nie ma żadnego znaczenia. Akcja mogłaby się rozgrywać gdziekolwiek, w dowolnym innym czasie po pierwszym ataku obcych – i nie miałoby to żadnego wpływu na bohaterów. O ile opowieść sama w sobie wypada całkiem nieźle jako zamknięta całość, to przecież nie tym miała być. Tytuł oraz promocja filmu sugerowały mocniejszy akcent na początek, tymczasem ten Dzień pierwszy mógłby być równie dobrze dniem 236. lub jakimkolwiek innym.

W poprzednich filmach wydarzenia rozgrywają się w 2 roku po inwazji – wiadomo, jak unikać potworów, a bohaterowie powoli odkrywają, jak z nimi walczyć. Przyznam, iż miałam ogromną ochotę zobaczyć, jak zdobywano pierwsze informacje, podczas gdy wielomilionowa metropolia panikowała. Otóż nie tym razem. Poza może dwiema scenami o mechanice krzyk–atak otrzymujemy ekspozycję – wyjątkowo chamską ekspozycję. Mianowicie: nad miastem latają helikoptery, z których padają polecenia: zachowajcie ciszę. Potwory nie pływają. Zero podbudowania, żadnej drobnej sceny – ot, konieczne zdania wpisane do scenariusza. Komunikatów nikt nie kwestionuje, a mimo iż planetę właśnie zaatakowali kosmici, nikt nie ma problemu z zachowaniem nienaturalnej całkowitej ciszy.

Fot. Kadr z filmu

Oczywiście, historia jest angażująca. Momentami wzrusza, a czasem przeraża – wszystko tak jak być powinno. Jakie jest jednak jej miejsce w serii? Pozostałych filmów w ogóle nie trzeba znać, a informacje, których rozszerzenia można się było spodziewać po prequelu, dosłownie spadają z nieba. Być może jest to kwestia zmiany reżysera z Johna Krasinskiego na Michaela Sarnoskiego, który buduje napięcie inaczej, niż robiono to wcześniej. Przykładowo: chociaż cisza pozostaje istotnym elementem, to jako narzędzie wypada zupełnie inaczej, a dźwięki nie robią takiego wrażenia.

Nie ma co rozważać, co by było gdyby. Ciche miejsce. Dzień pierwszy to przez cały czas udana produkcja, która wciąga widza i zmusza go do emocjonalnego odbioru filmu, a przede wszystkim zapewnia niemałą rozrywkę. Zaatakowany przez kosmitów Nowy Jork co prawda możemy wszyscy narysować z zamkniętymi oczami, ale czy to źle? Film oferuje nam trochę tego, co znane i lubiane. Bardzo dobrze. Oczywiście mogło być lepiej, ale ostatecznie, ile prequeli, sequeli czy spin-offów dorównuje pierwszej części? Na koniec liczy się, czy seans sam w sobie był czasem dobrze spędzonym – a ten niewątpliwie był.


Powyższy tekst powstał w ramach współpracy z Cinema City.


Fot. główna oraz plakat: Materiały promocyjne.

Idź do oryginalnego materiału