Sebastian Gabryel: Niektóre zespoły kończą działalność po cichu, inne – z hukiem. Wy, po pięciu latach ciszy, postanowiliście na koniec jeszcze o sobie przypomnieć. Co było dla Was impulsem, by nie tyle wrócić, co pożegnać się pełnoprawnym albumem?
Piotr Kołodyński: Początkowo ta cisza była nieco wymuszona pandemią. W marcu 2020 roku, świeżo po wydaniu drugiej płyty „Młodość”, która choćby nie zdążyła rozbujać się w mediach, mieliśmy jechać w trasę, a co wtedy się wydarzyło, to każdy wie. To nieco obniżyło nasze morale, to był taki cios, takie gnicie owocu naszej pracy, które sprawiło, iż po prostu zastanawialiśmy się: „no, i co teraz?”. Po kilku miesiącach, na własnych zasadach, zaczęliśmy robić trzecią płytę, co – z powodu perfekcjonistycznego podejścia, ale też przez to, iż chcieliśmy, by album był w 100% niewymuszony – zajęło kilka lat. „Wzloty bez upadków” to niewątpliwie najlepsza rzecz, jaką stworzyliśmy. Nie tylko jako zespół Terrific Sunday, ale także jako muzycy działający w innych projektach.
SG: „Wzloty bez upadków” – to tytuł przewrotny, może też ironiczny, jak na płytę wydaną po pięcioletniej przerwie. Jednak przede wszystkim zamykający etap, jakim był dla Was Terrific Sunday. W tym miejscu pojawiają się dwa pytania. Po pierwsze: jak będziecie go wspominać? Po drugie: dlaczego postanowiliście go już nie kontynuować?
PK: Po dwunastu latach walki na naszym rodzimym rynku muzycznym, chęci przebicia się do szerszej świadomości, nasz najlepszy twór trafia do bardzo zawężonego grona słuchaczy – oczywiście o najlepszym muzycznym smaku! jeżeli ta płyta „nie przeszła”, to jesteśmy pewni, iż nic już nie przejdzie.
No chyba, iż zaczniemy robić muzykę pod radio, którego słuchają ludzie, którzy nie słuchają muzyki. A to nie będzie z nami zgodne.

Terrific Sunday fot. Marco Couto
Przykro nam, iż rynek muzyczny w Polsce jest „bezpieczny” i tak zawężony. Mówiąc „bezpieczny”, mamy na myśli to, iż za rzadko wpuszcza się nowe twarze do głównej gry – robi się to powoli i bardzo zdawkowo. Oprócz tytanów muzyki mainstreamowej istnieje naprawdę tysiące uzdolnionych artystów, którzy najpierw pograją kilka lat, uzbierają dziesiątki tysięcy odtworzeń, zagrają kilka koncertów, na które przyjdzie mniej niż pół małej sali, a potem zwiną interes. To smutna rzeczywistość tej branży. Może pół procent z nich siłą przebicia zajdzie gdzieś dalej – to będą ci szczęśliwcy. Nam nie udało się przebić na tyle, na ile byśmy chcieli, dlatego postanowiliśmy pożegnać się z godnością – z szacunkiem do naszych kochanych słuchaczy, którzy zawsze mocno w nas wierzyli i próbowali równie mocno jak my promować naszą muzykę. To dla nich – i jak się okazuje, również dla dużej części nowych słuchaczy, którzy pojawili się dopiero po wydaniu płyty „Wzloty bez upadków” – gramy tę ostatnią trasę, która jest dla nas jednym z najważniejszych wydarzeń w życiu.
To takie duże „Dziękujemy Wam!” i nostalgiczno-sentymentalno-emocjonalna, wspólna podróż ze słuchaczami.
Nie gramy dla nich – gramy z nimi. choćby jeżeli chcielibyśmy to robić dalej, to wiemy, iż to kosztuje nas – tak, kosztuje – pieniądze i masę, naprawdę masę czasu. Na tyle, iż na tym etapie pewnie każdy z nas musiałby znaleźć sponsora prywatnego życia, by to dalej się udawało. A Terrific Sunday wspominać będziemy jako taki highlight życia – jak dziecko, które dorosło i idzie w świat, i jak najważniejszy okres dojrzewania. Po prostu to już nieodłączna część naszego osobistego DNA. Dwanaście lat to nieco mniej niż połowa naszych żyć – więc to coś, o czym na pewno nie zapomnimy.
SG: Na albumie sporo się dzieje – mamy elektronikę, saksofon, ballady, riffy. Można powiedzieć, iż żegnacie się z nami płytą, która brzmi dojrzalej niż cokolwiek wcześniej. Co w was się najbardziej zmieniło przez te dziesięć lat?
PK: Przez lata wspólnej działalności nauczyliśmy się współpracować, grać na instrumentach, produkować muzykę, śpiewać, technicznie podchodzić do tematu. Nauczyliśmy się profesjonalizmu – jak rozwiązywać spory: dużo się brataliśmy, a jeszcze więcej kłóciliśmy. W naszych prywatnych życiach wydarzyło się tyle, iż właśnie ta płyta jest zbiorem tych naszych historii. I to nie tylko pod kątem muzycznym – a jak zauważyłeś, tych warstw jest naprawdę dużo, bo lubimy eksperymentować w kategorii „co dźwiękowo odkrywa jakie emocje” – ale również tekstowo. W sumie ta płyta jest inspirowana bardziej minioną dekadą niż muzyką.
SG: Wróciliście w składzie trzyosobowym, ale mam wrażenie, iż gracie jak kwintet. Jak udaje się wam osiągać taką pełnię brzmienia w trio? I czy ta redukcja składu wpłynęła jakoś na wasze podejście do tworzenia nowych numerów?

Terrific Sunday, fot. Maciej Chomik
PK: Przez to potrzebowaliśmy więcej sprzętu. Na koncertach Stefan [Czerwiński – przyp. red.] gra jedną ręką na gitarze, na jednym syntezatorze gra główką od gitary, a drugi kontroluje stopą – tak, jest taki kontroler do klawisza, na którym gra się stopami.
Do tego śpiewa i zmienia gitarę z basem, a na to wszystko jeszcze gra w stereo z tzw. linią opóźniającą, by brzmiało, jakby grały dwie gitary.
To nie jest łatwą sztuką, ale niezwykle satysfakcjonującą. Często wymieniamy się instrumentami i partiami, i jakoś udało nam się pogodzić to granie we trójkę, natomiast na pewno wymaga to niesamowitego skupienia i wielozadaniowości. Nowe numery tworzyło nam się bardzo dobrze, chociaż długo. Długo dlatego, iż mieliśmy wiele pomysłów na płytę, jednak kilka z nich przeszło do rejestracji, a te, które do niej przeszły, były poddawane wielokrotnym zmianom – w warstwie muzycznej i tekstowej. Z lekkością przychodzi nam robienie w trio atrakcyjnych dla ucha i emocji zalążków muzycznych, jednak szlifowanie tych diamentów jest tym, co często zajmuje choćby miesiące. Tytułowa piosenka powstała w ośmiominutowej wersji demo w przeciągu jednej nocy, ale szlifowanie jej pod kątem instrumentalnym i tekstowym trwało praktycznie dwa lata. Szukaliśmy wszystkich perfekcyjnych rozwiązań dla tego utworu – i w końcu chyba się udało.
SG: Często słyszy się, iż zespoły wchodzą do studia jak do świątyni, ale wasz materiał brzmi tak, jakbyście raczej wchodzili do klubu, do sypialni i… trochę też do własnych głów. Jak wyglądał proces tworzenia tej płyty – to była bardziej kontrola czy instynkt?

Terrific Sunday, fot. Maciej Chomik
PK: Tak, chyba właśnie najbardziej do swoich głów. W tych utworach jest mało techniki, one są przede wszystkim zbudowane na emocjach, i dlatego uważamy, iż to nasza najlepsza płyta. Praca nad nią była połączeniem kontroli i instynktu, o które pytasz. Instynkt pojawiał się na „obozach twórczych” – w górach, w ośrodku wypoczynkowym Regle w Różance, gdzie de facto tworzyliśmy zalążki na każdą z trzech płyt.
Ten obóz był wyjątkowy – po stworzeniu każdego zalążka numeru byliśmy onieśmieleni każdym naszym tworem! I potem królował już instynkt – po prostu szliśmy za muzycznymi emocjami.
Sama „oficjalna” rejestracja piosenek był znacznie dłuższym procesem. Część piosenek nagraliśmy zaraz obok ośrodka Regle, w pięknym studiu Monochrom, leżącym na zboczu góry, a część w samym ośrodku, wykorzystując akustykę dziwnych miejsc, takich jak stołówka czy pokoje gościnne. Resztę zrobiliśmy na salce prób i w domowym studiu.
SG: Po przerwie od Terrific Sunday każdy z was zdążył zaangażować się w inne projekty – Muchy, Misia Furtak, Kathia, Oysterboy. Na ile te doświadczenia zmieniły was jako muzyków, ale i po prostu ludzi?
PK: Kiedy angażujesz się muzycznie w innym projekcie, niesamowicie rośnie twoje doświadczenie na poziomie zawodowym. Zawsze jest inna dynamika zespołu, inna muzyka do zagrania, inne emocje. Na pewno część z tych doświadczeń zdążyliśmy wnieść jeszcze do Terrific Sunday – w końcu to nasza macierzysta formacja.
SG: Wasze pożegnanie nie wygląda jak ucieczka – raczej jak kontrolowane lądowanie. Pytanie tylko: co teraz? Jakie plany na najbliższe miesiące ma każdy z was?

Terrific Sunday, fot. Maciej Chomik
PK: Tak, to zdecydowanie kontrolowane lądowanie. Chyba dla wszystkich z nas Terrific Sunday był pierwszym muzycznym krokiem. Zaznaczyliśmy swoją obecność w niszy polskiej muzyki alternatywnej – i to jest piękne, bo czujemy się częścią tej historii. I nasze nagrania – mam nadzieję! – będą trwać. I myślę, iż każdy z nas będzie tworzyć muzykę do końca swojego życia.
SG: Podobno nigdy nie można mówić „nigdy” (śmiech). To tyczy się również tego zespołu?
PK: Zdecydowanie tak! Mamy takie marzenie, by kiedyś coś nagle się wydarzyło. Że w jakiś niekontrolowany sposób – tak jak było to choćby z Pinegrove czy Duster – niechcący, po latach, z jakiegoś powodu staniemy się „wiralem” i aż będziemy zmuszeni do powrotu na scenę. Mamy taką nadzieję – i do zobaczenia wtedy!
Terrific Sunday – poznański zespół indie-rockowy, który tworzą Piotr Kołodyński (wokal, gitara), Stefan Czerwiński (gitara, syntezatory) oraz Artur Chołoniewski (perkusja). Grupa zadebiutowała w 2015 roku albumem „Strangers, Lovers”, za który otrzymała nominację do nagrody Fryderyk w kategorii Fonograficzny debiut roku. Charakterystyczne dla Terrific Sunday są żywiołowe kompozycje pełne emocji, a ich muzyka znalazła uznanie zarówno wśród publiczności, jak i na największych festiwalach w Polsce – zespół występował choćby na Open’er Festival, Orange Warsaw Festival, Kraków Live Festival oraz Jarocin Festiwal. Ich drugi album „Młodość” ukazał się w 2019 roku. Po jego wydaniu członkowie zespołu zaangażowali się w inne projekty muzyczne. Wokalista Piotr Kołodyński rozpoczął także działalność solową pod pseudonimem Oysterboy. W 2024 roku Terrific Sunday powróciło na scenę z nowym materiałem. Album „Wzloty bez upadków” miał premierę 4 października 2024 roku nakładem wydawnictwa 33 Records. W tym roku zespół ogłosił zakończenie działalności.