Michał Jośko: W przypadku swoich fanów stawiasz na ilość czy jakość?
Ania Szlagowska: Gdy zaczynasz, pierwsze komplementy płyną z ust twoich bliskich. Wiadomo, cieszysz się z tego, i to bardzo, chociaż masz świadomość, iż rodzina
i przyjaciele siłą rzeczy nie są przecież obiektywni.
Moment prawdziwej próby nadchodzi dopiero, gdy zderzasz się z opiniami osób bezstronnych, czyli nieznajomych. o ile stwierdzają, iż to, co robisz, jest naprawdę dobre, możesz naprawdę nabrać wiatru w żagle.
…zwłaszcza wówczas, gdy podobne rzeczy mówi Dawid Podsiadło, czyli artysta, którego od lat bardzo szanuję. To piękna i budująca informacja zwrotna, która mówi, iż intuicja mnie nie zawiodła, iż ścieżka artystyczna, którą wybrałam, jest słuszna. To utwierdza
w przekonaniu, żeby z tej ścieżki nie zbaczać.
Wracając do twojego pytania: chodzi o to, żeby tworzyć muzykę szczerą. Taką, którą naprawdę czuję, a następnie liczyć, iż docenią to osoby postrzegające świat w podobny sposób. Bez chłodnych kalkulacji typu: co mogę zrobić, żeby zdobyć jak najwięcej fanów. Takie pójście w ilość zdecydowanie mnie nie kręci.
Równie bezkompromisowe podejście miały całe rzesze debiutantek i debiutantów. Jednak poźniej nadchodził czas zderzenia się z rzeczywistością – przecież nie jest żadną tajemnicą, iż szołbiznes to wielka machina z ostrymi kołami zębatymi, no
i z matrycami, w których tłoczy się jak najatrakcyjniejsze dla rynku masowego produkty.
Moja droga do wydania debiutanckiej "Pierwszej Płyty" była naprawdę długa i niełatwa,
a po drodze zaliczyłam całe mnóstwo rozczarowań.
Dwa lata temu zaczęłam zgłaszać się w różne miejsca, przedstawiając nie tylko wizję samego albumu, ale i cały plan działania, uwzględniający między innymi moodboardy, wizualizacje, merchandising, plan wydawniczy i listę osób, z którymi chcę współpracować. Wszystko miałam przekminione w najdrobniejszych szczegółach.
Efekt? Odbijałam się od drzwi do drzwi, słysząc odmowę w kilkunastu miejscach. Wszystko na zasadzie: "super, ale na tym etapie nie chcemy ryzykować, to zbyt mało komercyjne".
Zaparłam się więc w sobie i jakoś wydałam płytę niezależnie, bez największych graczy. Tak swoją drogą, gdy wszystko się udało, te wielkie wydawnictwa zaczęły się do mnie odzywać...
I wówczas pojawiła się dzika satysfakcja typu: "ha, nie poznaliście się na mnie,
a więc teraz wystawiam w waszą stronę środkowy palec"?
Nie. Skupiłam się wyłącznie na emocjach pozytywnych, a więc na tym, iż jednak ten mój pomysł na siebie jest dobry, iż bazowanie na wspomnianej wcześniej intuicji było słuszne.
No i na tym, iż skoro już dotarłam do tego punktu na własnych zasadach, to po prostu nie mogę tego zepsuć. Chcę ciągle robić to, co naprawdę czuję, na własnych zasadach.
Możesz z tego miejsca dać uroczyste słowo, iż za rok, dwa albo trzy nie zaczniesz występować na tandetnych imprezach w stylu Sylwestrowej Mocy Przebojów?
Nie, takiego słowa nie dam, sorry (śmiech). Chodzi o to, iż nie jestem osobą, która jak ognia unika słowa mainstream. Ideowo. Zerojedynkowo.
Jak wspomniałam na początku naszej rozmowy: nie chcę iść wyłącznie w ilość. Ale jednocześnie naprawdę mocno wierzę w to, iż można tworzyć muzykę płynącą z serca, autentyczną i daleką od "plastiku", a następnie docierać z nią do szerokiego grona odbiorców.
Przecież na rynku można znaleźć osoby, które oferują jakościowe, piękne, mądre i bardzo dalekie od tandety piosenki, a zarazem nie należą do artystów niszowych.
Spójrz na to, co robi na przykład Kaśka Sochacka. Jej single śmigają regularnie
w największych stacjach radiowych, a więc według tego kryterium jest piosenkarką mainstreamową.
No ale przecież to niczego jej nie ujmuje, wciąż mówimy o prawdziwej artystce. Doceniamy ją zwłaszcza wtedy, gdy nie ograniczymy się wyłącznie do tych singli, ale sprawdzimy wszystko, co ma do zaoferowania, czyli przesłuchamy jej dwóch albumów.
Jesteś aż tak staroświecka? Przecież żyjemy w czasach, w których single – kręcące się i w radiu, serwisach streamingowych – rządzą światem muzyki. Jakieś tam albumy? Przecież dla bardzo wielu osób, zwłaszcza w twoim wieku i młodszych, to już przeżytek…
Jestem staroświecka, i to bardzo, a moja "Pierwsza Płyta" z założenia nie jest zbiorem luźno i przypadkowo ułożonych kawałków – wszystkie mają układać się w przemyślaną całość, dłuższą opowieść.
Takie podejście wynika z tego, iż już jako nastolatka zaczęłam jeździć na różne warsztaty muzyczne prowadzone przez przedstawicieli starej szkoły.
Mowa tutaj między innymi o Kubie Badachu, Natalii Kukulskiej, Marice i Piotrze Roguckim – to właśnie te osoby uświadomiły mi, iż prawdziwa sztuka powinna być opowieścią dłuższą, bardziej złożoną. Nie można sprowadzać jej do jednego singla, no albo wręcz do fragmentu utworu, który lata po internecie. To dzięki nim nie myślę TikTokiem…
Obejrzyj także:
Inną mądrością, którą nasiąkłam dzięki tym osobom, jest szacunek do "prawdziwego" grania na żywo – bez ściemy, ze świetnymi muzykami.
Mam to szczęście, iż mogę występować z artystami wybitnymi, no i naprawdę doświadczonymi. Miłosz Oleniecki, Adam Świerczyński, Paweł Stachowiak i Oskar Augustyn gwarantują, iż wspólnie możemy robić świetne rzeczy – mogę skupiać się na emocjach, na kontakcie z publicznością, bo wiem, iż oni dowiozą wszystko muzycznie.
Po prostu nie wyobrażam sobie występowania z didżejem albo jakimś gotowym podkładem. Podkreślam: zdarza mi się chodzić na koncerty, gdzie muzyka jest puszczana z pendrive’a i świetnie się na nich bawić. Jednak sama nie zamierzam tak robić, to nie ja.
Czy karierę można rozwijać bez sztucznego uśmiechu przyklejonego do twarzy
i poklepywania po plecach odpowiednich osób, bez bywania tam, gdzie bywać wypada?
Wierzę, iż tak się naprawdę da. Od lat mam grono bliskich znajomych – również takich, którzy działają w branży muzycznej – będących moimi kotwicami. Dzięki nim potrafię zachowywać odpowiedni balans.
Wiesz, najogólniej pojęte bywanie stanowi jeden z elementów mojej pracy. Jednak nie jest to problematyczne, bo należę do osób otwartych i ciekawych drugiego człowieka. Lubię poznawać nowych ludzi, rozmawiać z nimi – nie jest to działanie wyrachowane, po prostu taka jestem.
Jednak niczego nie robię na siłę i gdy cokolwiek zgrzyta, gdy czuję negatywną energię, to po prostu unikam takiej osoby. Niezależnie od tego, czy uśmiechanie się do tego człowieka mogłoby być dla mnie korzystne. Komfort psychiczny jest najważniejszy.
Sześć lat temu przeniosłaś się z sielskiego Nowego Sącza do hałaśliwej Warszawy. Czy lądowanie w tym mieście przebiegło komfortowo? Obyło się bez dużych turbulencji?
Wszystko przebiegło bez większych problemów. Wiesz, moja babcia Ania pochodzi właśnie z Warszawy i chociaż teraz mieszka w Łodzi, to wielokrotnie pokazywała mi miasto, w którym się urodziła.
No i już od czternastego roku życia spędzałam sporo czasu w warsztatach muzycznych, które odbywały się praktycznie całej Polsce, a przenosiny z miejsca na miejsce były dla mnie czymś normalnym.
Co ważne, na tych warsztatach poznałam sporo osób z Warszawy, a więc gdy po maturze przeprowadziłam się do tego wielkiego miasta i zaczęłam studiować wokalistykę estradową, nie byłam w nim całkowicie sama.
Stolicę wzięłaś przebojem, bez jakichkolwiek prowincjonalnych kompleksów?
Aż tak różowo nie było. Na pewno nie pomagał fakt, że… zaciągałam po nowosądecku.
W efekcie z różnych stron słyszałam drwiny z mojego akcentu. zwykle było to przemycane pod płaszczykiem niewinnych żartów, które dotyczyły na przykład tego, iż osoba mówiąca w taki sposób na pewno ma iście góralską charyzmę.
Były też zabawne momenty, kiedy nie rozumiano, co chcę przekazać, bo mówiłam, dajmy na to, "strugaczka" zamiast "temperówka" (śmiech). Na szczęście w kwestii akcentu pomogły mi trzy lata fonetyki na studiach i później było już znacznie łatwiej.
No i na początku czułam się gorsza od rodowitych warszawiaków, bo ci ludzie wydawali się znacznie bardziej cool. Przecież znali doskonale każdą modną knajpę. Przecież zbijali piątki z osobami pojawiającymi się w gazetach i internecie.
Jednak po pewnym czasie przestałam się porównywać z tymi ludźmi i zabiegać o ich przyjaźnie – zauważyłam, iż większość tych relacji jest płytka.
Odpowiedziałam sobie na pytanie, z kim tak naprawdę chcę dzielić czas i wszystko sobie wypośrodkowałam, ograniczając najbliższe grono do osób naprawdę szczerych
i uczciwych.
Jestem wielką optymistką i wciąż mam w sobie ogromne pokłady zaufania do ludzi, ale wiem też, iż naprawdę głębokie relacje ze wszystkimi nie są po prostu możliwe.
Mam też świadomość, iż nie można być lubianą przez absolutnie wszystkich, a krytyka albo wręcz hejt, to coś, czego nie da się całkowicie uniknąć.
Podejście bardzo dojrzałe i, umówmy się, bardzo rzadkie w przypadku artystów, niezależnie od ich wieku. Kiedy narodziła się taka właśnie Ania?
"Od zawsze" byłam osobą, która naprawdę mocno starała się nie ranić innych. Nigdy nie napisałam hejterskiego komentarza.
Wiadomo, iż umiejętność mierzenia się z krytyką przychodzi dopiero z wiekiem. No i jest czymś bardzo trudnym zwłaszcza w przypadku artystów, czyli osób ponadprzeciętnie wrażliwych.
Do tego jestem człowiekiem ambitnym i wymagającym – zarówno od siebie, jak i od osób, z którymi pracuję. To wszystko nie ułatwia oczywiście spokojnego przyjmowania krytyki, jednak chyba jakoś daję sobie z tym radę.
No ale zobaczymy, co przyniesie przyszłość – wiadomo, iż im większa popularność, tym więcej hejtu. Do tej pory raczej się z nim nie zetknęłam i łudzę się, iż jakimś cudem mnie to ominie (śmiech).
Inna sprawa, iż staram się omijać rejony, w których tryska zbyt dużo jadu. Wiem na przykład, iż w internecie pojawiło się sporo komentarzy po moim występie w "Must Be the Music". Jednak czytanie ich wszystkich – i pozytywnych, i negatywnych – nie ma sensu, bo na wszystkie przecież nie zdołam odpisać.
Kiedy ktoś pisze, iż barwa mojego głosu kojarzy mu się z kaczką, to przecież nic z tym nie zrobię. Nie wiem nawet, dlaczego napisał taką rzecz – być może przed chwilą dostał mandat albo stłukł ulubiony kubek i chciał odreagować w taki sposób?
Każdy może mieć gorszy dzień, a więc po co mam się nakręcać? Wolę skupić się na trasie koncertowej i dalej robić swoje.
A co z fachowymi poradami ze strony rodziny? Przecież twoja kuzynka Tola Szlagowska występowała w znanym swego czasu duecie Blog 27, a wujek, Jarosław Szlagowski, grał z Tadeuszem Nalepą, Oddziałem Zamkniętym, Maanamem i Lady Pank…
Nie było takich porad. Wiesz, w mojej najbliższej rodzinie nie ma jakichkolwiek tradycji muzycznych. Ot, mama przez moment uczyła się gry na akordeonie i to byłoby na tyle. Wspomniana babcia Ania pracowała na kolei, a druga w fabryce wieszaków. Dziadziowie? Jeden jest spawaczem, a drugi strażakiem.
Wszystko ograniczyło się raczej do jakiejś tam inspiracji przed laty – gdy Blog 27 święciło swoje triumfy, byłam małą dziewczynką, której strasznie imponowało to, iż kuzynka śpiewa, nagrywa teledyski, pojawia się w telewizji.
Super było też to, iż w podstawówce wszyscy wiedzieli, iż jestem krewną TEJ Toli. Siłą rzeczy zaczęłam więc marzyć o karierze muzycznej, no i poprosiłam rodziców, żeby zapisali mnie na lekcje śpiewu i gry na keyboardzie.
Chociaż w twoich tekstach można znaleźć gigantyczne pokłady emocji pozytywnych, to są i momenty, w których słowo "rodzina" pojawia się w kontekście skłonności do alkoholu i braku szacunku… Opowiadając takie rzeczy, przytulasz tylko dawną Anię czy może chodzi o wiarę w to, iż piosenki mogą naprawdę pomagać innym?
Widzisz, choć już dorosła, to paradoksalnie jestem w najbardziej beztroskim momencie życia, bo to jako dziecko musiałam zmierzyć się z mnóstwem problemów poważnych
i "dorosłych".
Owszem, wracam do nich – również w swoich tekstach – ale na wszystko to patrzę już
z perspektywy osoby, której udało się wiele przepracować, która ma znacznie spokojniejszą głowę. W ogromnej mierze jest to zasługą psychoterapii, z którą zresztą wiąże się historia powstania utworu "przytulam siebie".
Ten tekst stworzyłam tuż po wyjściu z kolejnej sesji, pisząc o tym, o czym rozmawiałam
z terapeutką – o dzieciństwie, o relacjach z rodzicami, o ówczesnych problemach. Chciałam w ten sposób oddać hołd tej Ani sprzed lat, bo uświadomiłam sobie, ile musiała dźwigać na swoich barkach.
Swoją drogą to właśnie terapeutka była pierwszą osobą, której przeczytałam ten tekst. Przyznam, iż nie wiedziałam, jak się zachować, widząc, iż jest autentycznie wzruszona… To było mocne przeżycie.
Nawiążę do innego tekstu i zapytam: czy na tym etapie życia mogłabyś pokazać mi wszystkie fajne knajpy, czy raczej parki?
Kurczę, pytanie bardzo dobre i jednocześnie bardzo trudne. Z jednej strony czuję się przytłoczona wszechobecnym zgiełkiem i tym, jak gwałtownie kręci się świat, a więc siłą rzeczy ciągnie mnie w stronę spokoju, który oferuje natura.
Jednak z drugiej: potrzebuję tych inspiracji, które zapewniają inni ludzie, potrzebuję ich na tym etapie życia. Z dala od nich trudno mi ogarnąć emocje, które się we mnie gotują.
Dlatego potrzebuję knajp, chociaż, zaznaczmy, chodzi tutaj o bywanie w miejscach, w których można spotkać osoby naprawdę wartościowe, a nie o dzikie imprezowanie w jakichś klubach – to zdecydowanie nie moja bajka.
Zresztą podobne rzeczy nie dzieją się choćby na trasie koncertowej. Nie ma alkoholu, nie ma narkotyków, nie demolujemy pokojów hotelowych, żeby następnego dnia grać na kacu. Każdy dba o adekwatną dietę i odpowiednią dawkę snu.
Dzięki temu na występach możemy dać z siebie wszystko, a pomiędzy próbami i koncertami wolimy poszwendać się – na przykład po jakimś parku – przewietrzyć i dotlenić głowy.
Ktoś, kto tę branżę postrzega przez pryzmat legend o dawnych ekscesach muzyków, powie "nuda". No ale ja widzę w tym same pozytywy – to bardzo dobre zmiany pokoleniowe, bo przecież tzw. rokendrolowy styl życia doprowadził do naprawdę wielu tragedii; co dotyczyło nie tylko samych artystów, ale też ich bliskich.