Chłopki

filmweb.pl 1 dzień temu
Zdjęcie: plakat


Jeden z najbardziej tajemniczych tytułów tegorocznego konkursu w Cannes, "Sound of Falling", jest jak egzorcyzm, którego zaklęcie rozwleczono na kilka dekad i którego brzmienie przyjmuje formę bzyczenia muchy w sielskiej scenerii gdzieś na północy Niemiec. To egzorcyzm pamięci, który Mascha Schilinski odtwarza z perspektywy czterech różnych dziewczyn, rozprawiając się z wiszącymi nad nimi demonami i traumami, tworząc prawdopodobnie jeden z bardziej efemerycznych i upiornych obrazów festiwalowego programu.

Nie od razu jednak wszystko jest klarowne, bo to ten rodzaj filmu, gdzie nie dostajemy jasnej ekspozycji, a raczej wskakujemy w sam środek płynącej swoim prądem historii. Raz jesteśmy w rzeczywistości okołowojennej, a raz brodzimy bliżej współczesności. Jedno się nie zmienia – miejsce akcji. To farma, którą dziewczyny zamieszkują z rodzinami. Cięcia między kolejnymi płaszczyznami narracji są wyrywkowe i niemal przypadkowe; sekwencje ułożono tak, jakby ktoś użył jednej kamery do nagrania kroniki kilku rodzin na przestrzeni kilku dekad. gwałtownie jednak historie się zazębiają, a echo przeszłości wytacza rytm powtarzających się motywów nadużyć.

Poprzeplatane i ułożone w mozaikę fragmenty z życiorysów dziewczyn stają się dla siebie lustrem – w analogowej formule na pierwszy plan wychodzi namacalność wspomnień, które wiszą nad bohaterkami filmu; jakby z ciał swoich postaci Schilinski wydobywała wielopokoleniowy rejestr doświadczeń. Większość z nich dotyczy dorastania, budzącej się seksualnej energii, fascynacji ciałem, figlarnym igraniem kobiecości z męskością. Kamera staje się też odbiciem polifonii dziewczęcych spojrzeń – Schilinski konstruuje przestrzeń farmy jako labirynt ciasnych pomieszczeń, pomiędzy które wciskają swe ciekawskie oczy zafascynowane cielesnością bohaterki.

Schillinski ewidentnie czuje się dobrze z taktylnym potencjałem obrazu – to film z rodzaju lepkich i ziemistych, o wypłowiałych kolorach, wyglądający, jakby ktoś zanurzył taśmę w formaldehydzie i zostawił na strychu, by wydobyć pożółkłe faktury z przegniłego obrazu. Różne perspektywy na dorastanie łączą się w efemerycznym kolażu o chropowatych teksturach, a gnijąca namacalność filmu ma przełożyć się na tematyczny wydźwięk – cielesności uwikłanej w politykę spojrzeń. Sceny przychodzą i odchodzą, jak wspomnieniowy strumień, który rządzi się swoją logiką.

Największą siłą tego obrazu jest właśnie jego zasób oddziaływania – to storytelling oparty na pamiętnikarskiej wyrywkowości, w którym to nie historia jest na pierwszym planie, ale bardziej wycinki z pogranicza niemiłości. "Sound of Falling" przywodzi na myśl filmowy testament, przypominający, iż pomimo upływu czasu zarówno doświadczenia, jak i pamięć o nich są przekazywane – i genetycznie, i przestrzennie. Skaczemy między przeszłością a przyszłością, jakbyśmy przerzucali kartki z pamiętników, które splecione są ze sobą, tworząc mozaikę wyrytą w ciele głównych bohaterek – nośników międzypokoleniowych traum.

Wcześniej tego dnia oglądałem w Cannes "I raz, i dwa" Edwarda Yanga, gdzie relacja wnuków z umierającą babcią staje się osią dla niewybrzmiałych emocji. W międzypokoleniowym monologu – babcia leży w śpiączce, gdy dzieci podejmują próbę komunikacji – przychodzi poczucie, iż losy starszych pokoleń wpływają na doświadczenia młodych; jakby poprzednie życia definiowały przyszłe trajektorie w zaklętej na swój sposób predeterminacji. Nie inaczej jest u Schilinski – farmę zamieszkują różne pokolenia, ale przeszłość raz zapisuje się w ciele przyszłych pokoleń, a raz cyrkuluje w przestrzeni. Ciało pamięta, ale pamięta również ziemia, którą zamieszkują bohaterki filmu Schilinski – czas płynie, ale opresyjne doświadczenia powracają, nadpisują przeszłe traumy we współczesnym kontekście.

Z oczywistych względów "Sound of Falling" przypomina potencjalną wariację na temat "Chłopek" Joanny Kuciel-Frydryszak. Co prawda Schilinski nigdy nie zagłębia się w historyczne tło, a obraz rolniczej harówy nie jest przesadnie wyeksponowany. Ale jednym z najważniejszych wątków jest kwestia wykorzystywania chłopek (w tym obsługi rodzin) pod męskie widzimisię. Schilinski ciągle balansuje między niewygodnymi tematami – wykorzystaniem seksualnym, opresyjnością męskiego spojrzenia, ucieczką od odpowiedzialności. Ale robi to tak, iż raz odczuwam największą delikatność, a raz przeszywa mnie największy dyskomfort sensoryczny od czasu "Strefy interesów". Nigdy jednak nie wskakujemy w ton oskarżycielski – kwestia wiktymizacji doświadczeń nie stoi w centrum. Nie jest to też kolejny łzawy film o pięknie siostrzeństwa. "Sound of Falling" stoi gdzieś po środku.

Dźwiękowo mamy tu z kolei jedno z najbardziej fascynujących doświadczeń ostatnich lat w kinie. W sound designie Schilinski stawia na świdrujące dźwiękowe sekwencje, soniczne pomosty między scenami czy cyrkulujące brzmienia oddające pozorną tylko idylliczność przestrzeni. Całość spina dźwiękowy pejzaż natury, będący osobliwą ramą dla całego spektrum doświadczeń i pamięci kolektywnej różnych pokoleń rodzin zamieszkujące farmę. W tworzeniu swojej ruralnej poetyki opresji Schilinski stoi gdzieś obok Dei Kulumbegashvili – ale na szczęście jej stylistka jest delikatniejsza; bardziej interesuje ją rola pamięci i możliwości filmowego medium do zerknięcia w odmęty przeszłości.

Zanurzona w upiornej sielskości efemeryczność "Sound of Falling" jest największym atutem audiowizualnego stylu Schilinski – oglądając, nigdy nie wiem, czy się bać, czy oczekiwać sensorycznej deprawacji, czy po prostu oddać się chwili i chłonąć wszystko całym sobą. Ale z czasem niedopowiedziane kwestie zaczynają być dopowiadane w narracji z offu. Trudno o domknięcie takiej skali tematów w formule wizualnego pamiętniczka zawieszonego w poetyce bezczasu, ale voice-over wydaje mi się zahaczać o twórcze lenistwo, pójście na skróty. To, co początkowo idealnie oddaje strategię "show, don’t tell" i daje przestrzeń na zanurzenie się w wytworzonym świecie, ostatecznie z niego wyciąga. Dostajemy dużo odpowiedzi na pytania, które wspaniale wybrzmiewały w wizualnym zawieszeniu oraz dyskomforcie stojącym za niewiedzą.

Mógłbym teraz napisać, iż z rodziną to dobrze tylko na zdjęciu. Mascha Schilinski pewnie zna to powiedzenie lepiej niż dobrze – rodzinne fotografie pojawiają się i znikają w "Sound of Falling", a sam film jest jak efemeryczna fotografia. Zdjęcia mają tu zresztą duchologiczną moc – prowadzą dialog z zaklętą rzeczywistością, szczególnie gdy oko aparatu fotograficznego łapie nieszczęśliwe sylwetki w upiornych pozach, jakby chciały one dać fugę w daleki niebyt. Każda z opowiedzianych historii jest historią snutych w nieskończoność marzeń o ucieczce ze świata, w którym żyją postacie Schilinski; marzą o wyrwaniu się, rozpuszczeniu w wodzie, puszczając wodze fantazji aż do samobójczych wizji, które prędzej czy później mogą okazać się prawdą.

W momencie pisania tej recenzji jest za wcześnie, by wróżyć jakiekolwiek sukcesy filmu w canneńskim konkursie, szczególnie iż w historii festiwalu rzadko wygrywało cokolwiek pokazywanego na początku. Nad "Sound of Falling" unosi się jednak interesująca aura – jeszcze przed samymi pokazami wokół filmu wybrzmiewała narracja cichego faworyta, który może namieszać w konkursie przeładowanym talentami. Nie doczekamy się pewnie pełnoprawnej adaptacji "Chłopek", ale piętno wiszące nad bohaterkami Kuciel-Frydryszak odbija się w relacjach bohaterek Schilinski – siostrach, matkach, babciach, uwikłanych w więcej, niż są w stanie unieść. W wielopokoleniowej polifonii tworzą rejestr, który nie tylko wprowadza w sensoryczny dyskomfort, ale pokazuje, ile wydobyć można z cielesnej narracji, jeżeli dobrze się ją poprowadzi.
Idź do oryginalnego materiału