Siedmioletnia Sol siedzi z mamą w toalecie. Śpiewają, chichoczą. Dziewczynka nie może się załatwić, więc zniecierpliwiona kobieta sika do zlewu, co bardzo rozśmiesza małą. Chwilę potem jadą razem samochodem, wciąż w dobrych humorach, grając we "wstrzymaj oddech, żeby spełniło się życzenie". Matka pyta córkę, czego sobie życzy. "Żeby tata nie umarł". Bum. Dwie sceny, które robią wrażenie niewyreżyserowanych i niezagranych, jakby złapanych na gorąco, podejrzanych kamerą. A jednak w tych byle pięciu minutach niepozornych przekomarzanek - zwieńczonych bombą - mamy już cały film w pigułce. Reżyserka Lila Avilés sygnalizuje dwa naczelne tematy "Totemu". Z jednej strony: rodzinna, kobieca bliskość ciało-w-ciało na małej przestrzeni. Z drugiej: wiszące w powietrzu fatum śmierci. W zasadzie to jeden temat: życie.
"Totem" rozgrywa się w dniu urodzin ojca małej Sol (Naíma Sentíes). Oglądamy przedimprezową krzątaninę, do rodzinnego domu zjeżdżają się kolejni krewni i bliscy, gorączkowe przygotowania gładko przechodzą w uroczystość. Robi się coraz gwarniej i tłoczniej, kolorowiej i familijniej. Na ten kołowrót nieporozumień i rytuałów patrzymy oczami małomównej, uważnej siedmiolatki. Sol uczestniczy w rodzinnym święcie, ale rola dziecka ustawia ją w unikalnej pozycji cichej obserwatorki. To za jej pośrednictwem stopniowo wsiąkamy w świat przedstawiony, zaglądamy za kurtynę przedstawienia. Barwny rodzinny rozgardiasz ma bowiem mroczną podszewkę, impreza jest czymś na kształt performance’u, zaklęcia. Feta ma odczarować majaczącą na horyzoncie tragedię, utrzymać w ryzach kruchy porządek, któremu zagraża choroba ojca. Zwyczajna świeczka na urodzinowym torcie mimochodem urasta tu do rangi symbolu: migotliwe światełko w mroku, które coraz słabiej walczy, by nie zgasnąć.
"Totem" odruchowo kojarzy się z "Nakarmić kruki" Carlosa Saury czy z "Latem 1993" Carli Simón. Lila Avilés również pokazuje żałobę oczami dziecka - choćby jeżeli jest to żałoba in spe, na razie jeszcze tylko w formie fatum, prognozy. Metoda Avilés ma wiele wspólnego zwłaszcza ze stylem Simón. Autorka reżyseruje bowiem poprzez podglądanie. Prowokuje kolejne sytuacje i w długich ujęciach z ręki patrzy, jak się rozwijają, czujna tak na perełki dramatu, jak i komedii. "Totem" to film o byciu razem i reżyseria Avilés oraz aktorstwo jej współpracowników - adekwatnie - również polegają właśnie na "byciu razem". Za konflikt robi tu tkanka życia, zamotany kłębek rodzinnych relacji: ludzie zderzający się ze sobą w ciasnych korytarzach domu.
Znacząco akcja toczy się głównie między łazienką a kuchnią, między sypialnią a salonem. Ktoś się kąpie, kiedy ktoś inny chce myć włosy, ktoś przypala ciasto, jedna ciotka wypomina drugiej słabość do kieliszka, trzecia ciotka wypłakuje się seniorowi rodu. Dziadek tymczasem cierpliwie pielęgnuje drzewko, podsuwając nam kolejny symbol: rodziny-kłącza, które trzeba a to podlać, a to podwiązać, a to przyciąć. Ale te powracające metafory - chociaż wyliczam jedną za drugą - są absolutnie nienachalne, po prostu istnieją sobie w kadrze jako element świata przedstawionego. Avilés nie interesuje nakładanie na rzeczywistość interpretacyjnych ramek, tylko - na odwrót - wyławianie tego, co nieuchwytne z "realistycznego" konkretu. Równolegle do ludzkiej krzątaniny toczy się zresztą w filmie osobne, nie-ludzkie życie, o którym przypominają obecne w kadrze zwierzęta: ślimak, pszczoła, modliszka, pies, kot, papużka, rybka. Tym samym reżyserka wpisuje nasze, człowiecze namiętności w większy, naturalny rytm istnienia i przemijania.
Siłą rzeczy "Totem" jest więc filmem o próbach radzenia sobie z taką, a nie inną naturą rzeczywistości. Avilés pokazuje rodzinę jako system wdrażanych z pokolenia na pokolenie strategii. System niekoniecznie spójny - wręcz przeciwnie. Wianuszek ciotek jest tu niczym wachlarz modeli kobiecości, przegląd charakterów i sposobów bycia: tak do siebie podobnych, a zarazem tak od siebie różnych. Sol i jej młodsza kuzynka uważnie obserwują i naśladują. Czasem na opak, przeinaczając, nie rozumiejąc zachowań i zwyczajów dorosłych. Dziewczynki powoli uczą się kodów życia i śmierci, rozpiętych między skrajnymi biegunami: z jednej strony kubeczek menstruacyjny, z drugiej konający ojciec. W którymś momencie temat edukacji zostaje choćby podjęty wprost, chociaż Avilés wprowadza go z przymrużeniem oka. Oto jedna kobieta zarzuca drugiej, iż poprawiając po synu odkurzanie dywanu wychowuje go na seksistę.
Dylemat "odkurzać czy nie odkurzać?" to bardzo niepozorna potyczka w wielkiej wojnie człowieka z entropią. Ale przecież wszystko (łącznie z odkurzaniem) krąży w "Totemie" wokół nieuniknionego. choćby jeżeli mało kto - poza dzieckiem - wypowiada tu na głos słowo "śmierć". Rodzina i bliscy Sol przerabiają cały szereg rytuałów oswajania końca: świętowanie urodzin umierającego to tylko jeden z nich. Któraś z ciotek sprasza szeptuchę, żeby okadziła dom bochenkiem płonącego chleba i przegnała złe duchy. Ktoś z gości proponuje seans terapii kwantowej. Ktoś robi wykład o cyklicznej koncepcji czasu. Ojciec Sol zaś cichaczem sprzedaje namalowane przez siebie obrazy, żeby wygrzebać się z finansowego dołka. Ale również, żeby - po prostu - było go stać na uśmierzenie bólu. Ot, kolejna ze strategii: mężczyzna zrezygnował z chemioterapii na rzecz morfiny, wybierając doraźne znieczulenie, powolne znikanie bez nadziei poprawy.
Pozbycie się obrazów przez malarza zakrawa jednak na ironię. Bo właśnie sztuka wyłania się tu jako jedyna taktyka, która ma jakikolwiek długoterminowy sens. Czy nie dlatego ojciec zostawia sobie jeden jedyny obraz: ten, który maluje dla córki, ten, na którym powracają wszędobylskie zwierzęta? Czy nie dlatego kulminacyjnym momentem (tak filmu, jak uroczystości, o której opowiada) jest komediowy występ Sol i jej matki? Kobieta i dziecko, złączone ciało-w-ciało, odgrywają wspólnie rolę klauna, dosłownie robiąc dobrą minę do złej gry. To scena zarazem zabawna i wzruszająca - w taki sposób, iż jedna emocja perfidnie napędza drugą. Jasne, oczywiście: sztuka nie odwoła śmierci. Ale w przeciwieństwie do płonącego chleba ma w sobie autentyczną moc. Potrafi kształtować pamięć: na przykład pamięć córki o zmarłym ojcu. Potrafi - choćby na chwilę - coś zmienić. Tak jak film Avilés.
"Totem" rozgrywa się w dniu urodzin ojca małej Sol (Naíma Sentíes). Oglądamy przedimprezową krzątaninę, do rodzinnego domu zjeżdżają się kolejni krewni i bliscy, gorączkowe przygotowania gładko przechodzą w uroczystość. Robi się coraz gwarniej i tłoczniej, kolorowiej i familijniej. Na ten kołowrót nieporozumień i rytuałów patrzymy oczami małomównej, uważnej siedmiolatki. Sol uczestniczy w rodzinnym święcie, ale rola dziecka ustawia ją w unikalnej pozycji cichej obserwatorki. To za jej pośrednictwem stopniowo wsiąkamy w świat przedstawiony, zaglądamy za kurtynę przedstawienia. Barwny rodzinny rozgardiasz ma bowiem mroczną podszewkę, impreza jest czymś na kształt performance’u, zaklęcia. Feta ma odczarować majaczącą na horyzoncie tragedię, utrzymać w ryzach kruchy porządek, któremu zagraża choroba ojca. Zwyczajna świeczka na urodzinowym torcie mimochodem urasta tu do rangi symbolu: migotliwe światełko w mroku, które coraz słabiej walczy, by nie zgasnąć.
"Totem" odruchowo kojarzy się z "Nakarmić kruki" Carlosa Saury czy z "Latem 1993" Carli Simón. Lila Avilés również pokazuje żałobę oczami dziecka - choćby jeżeli jest to żałoba in spe, na razie jeszcze tylko w formie fatum, prognozy. Metoda Avilés ma wiele wspólnego zwłaszcza ze stylem Simón. Autorka reżyseruje bowiem poprzez podglądanie. Prowokuje kolejne sytuacje i w długich ujęciach z ręki patrzy, jak się rozwijają, czujna tak na perełki dramatu, jak i komedii. "Totem" to film o byciu razem i reżyseria Avilés oraz aktorstwo jej współpracowników - adekwatnie - również polegają właśnie na "byciu razem". Za konflikt robi tu tkanka życia, zamotany kłębek rodzinnych relacji: ludzie zderzający się ze sobą w ciasnych korytarzach domu.
Znacząco akcja toczy się głównie między łazienką a kuchnią, między sypialnią a salonem. Ktoś się kąpie, kiedy ktoś inny chce myć włosy, ktoś przypala ciasto, jedna ciotka wypomina drugiej słabość do kieliszka, trzecia ciotka wypłakuje się seniorowi rodu. Dziadek tymczasem cierpliwie pielęgnuje drzewko, podsuwając nam kolejny symbol: rodziny-kłącza, które trzeba a to podlać, a to podwiązać, a to przyciąć. Ale te powracające metafory - chociaż wyliczam jedną za drugą - są absolutnie nienachalne, po prostu istnieją sobie w kadrze jako element świata przedstawionego. Avilés nie interesuje nakładanie na rzeczywistość interpretacyjnych ramek, tylko - na odwrót - wyławianie tego, co nieuchwytne z "realistycznego" konkretu. Równolegle do ludzkiej krzątaniny toczy się zresztą w filmie osobne, nie-ludzkie życie, o którym przypominają obecne w kadrze zwierzęta: ślimak, pszczoła, modliszka, pies, kot, papużka, rybka. Tym samym reżyserka wpisuje nasze, człowiecze namiętności w większy, naturalny rytm istnienia i przemijania.
Siłą rzeczy "Totem" jest więc filmem o próbach radzenia sobie z taką, a nie inną naturą rzeczywistości. Avilés pokazuje rodzinę jako system wdrażanych z pokolenia na pokolenie strategii. System niekoniecznie spójny - wręcz przeciwnie. Wianuszek ciotek jest tu niczym wachlarz modeli kobiecości, przegląd charakterów i sposobów bycia: tak do siebie podobnych, a zarazem tak od siebie różnych. Sol i jej młodsza kuzynka uważnie obserwują i naśladują. Czasem na opak, przeinaczając, nie rozumiejąc zachowań i zwyczajów dorosłych. Dziewczynki powoli uczą się kodów życia i śmierci, rozpiętych między skrajnymi biegunami: z jednej strony kubeczek menstruacyjny, z drugiej konający ojciec. W którymś momencie temat edukacji zostaje choćby podjęty wprost, chociaż Avilés wprowadza go z przymrużeniem oka. Oto jedna kobieta zarzuca drugiej, iż poprawiając po synu odkurzanie dywanu wychowuje go na seksistę.
Dylemat "odkurzać czy nie odkurzać?" to bardzo niepozorna potyczka w wielkiej wojnie człowieka z entropią. Ale przecież wszystko (łącznie z odkurzaniem) krąży w "Totemie" wokół nieuniknionego. choćby jeżeli mało kto - poza dzieckiem - wypowiada tu na głos słowo "śmierć". Rodzina i bliscy Sol przerabiają cały szereg rytuałów oswajania końca: świętowanie urodzin umierającego to tylko jeden z nich. Któraś z ciotek sprasza szeptuchę, żeby okadziła dom bochenkiem płonącego chleba i przegnała złe duchy. Ktoś z gości proponuje seans terapii kwantowej. Ktoś robi wykład o cyklicznej koncepcji czasu. Ojciec Sol zaś cichaczem sprzedaje namalowane przez siebie obrazy, żeby wygrzebać się z finansowego dołka. Ale również, żeby - po prostu - było go stać na uśmierzenie bólu. Ot, kolejna ze strategii: mężczyzna zrezygnował z chemioterapii na rzecz morfiny, wybierając doraźne znieczulenie, powolne znikanie bez nadziei poprawy.
Pozbycie się obrazów przez malarza zakrawa jednak na ironię. Bo właśnie sztuka wyłania się tu jako jedyna taktyka, która ma jakikolwiek długoterminowy sens. Czy nie dlatego ojciec zostawia sobie jeden jedyny obraz: ten, który maluje dla córki, ten, na którym powracają wszędobylskie zwierzęta? Czy nie dlatego kulminacyjnym momentem (tak filmu, jak uroczystości, o której opowiada) jest komediowy występ Sol i jej matki? Kobieta i dziecko, złączone ciało-w-ciało, odgrywają wspólnie rolę klauna, dosłownie robiąc dobrą minę do złej gry. To scena zarazem zabawna i wzruszająca - w taki sposób, iż jedna emocja perfidnie napędza drugą. Jasne, oczywiście: sztuka nie odwoła śmierci. Ale w przeciwieństwie do płonącego chleba ma w sobie autentyczną moc. Potrafi kształtować pamięć: na przykład pamięć córki o zmarłym ojcu. Potrafi - choćby na chwilę - coś zmienić. Tak jak film Avilés.