Miasto, spowite mrocznymi cieniami, oddychało ciężką, głuchą ciszą, przerywaną jedynie przez rzadkie syreny karetek pogotowia. W murach miejskiego szpitala, gdzie każdy korytarz skrywał echa cudzych cierpień, szalała burza, nie ustępująca tej za oknem. Noc była nie tylko napięta zdawała się być na krawędzi eksplozji, jakby sam los postanowił wystawić na próbę tych, którzy stoją na straży życia.
W sali operacyjnej, rozświetlonej ostrym, zimnym blaskiem lamp chirurgicznych, Jakub Marek Wiśniewski lekarz z dwudziestoletnim stażem, człowiek, którego ręce uratowały setki, jeżeli nie tysiące istnień toczył swoją walkę. Trzecią już godzinę stał przy stole operacyjnym, nie ustępując ani na krok wobec bezlitosnego upływu czasu. Jego ruchy były precyzyjne jak mechanizm zegara, a wzrok skupiony, jakby czytał nie anatomię ciała, ale sam cienki graniczny sznur między życiem a śmiercią. Zmęczenie ciężyło na jego barkach jak ciężki płaszcz, ale doświadczony chirurg wiedział: słabość to luksus, na który nie może sobie pozwolić. Każdy ruch, każda decyzja warte były złota. Otarł pot z czoła grzbietem dłoni, starając się nie rozpraszać. Obok, jak cień, stała młoda pielęgniarka Kinga skupiona, opanowana, z drżeniem w oczach. Podawała narzędzia, jakby przekazywała nie stal, ale nadzieję.
Szew rzucił krótko, niemal szeptem, Wiśniewski. Jego głos, przyzwyczajony do rozkazów, brzmiał teraz jak rozkaz dla losu: nie poddawać się.
Operacja zbliżała się ku końcowi. Jeszcze chwila, a pacjent byłby bezpieczny. Ale w tej właśnie chwili, jakby sama rzeczywistość postanowiła się wtrącić, drzwi sali operacyjnej rozwarły się z hukiem. Na progu stanęła starsza pielęgniarka, jej twarz była wykrzywiona niepokojem, a oddech urywany.
Jakub Marek! Natychmiast! Kobieta nieprzytomna, liczne obrażenia, podejrzenie krwawienia wewnętrznego! wykrztusiła, a w jej głosie słychać było strach, rzadko obecny w murach szpitala.
Wiśniewski nie zawahał się ani na sekundę. Rzucił asystentowi:
Kończcie tu. Jednym ruchem zdjął rękawiczki.
Kinga, za mną! rozkazał, już kierując się ku wyjściu.
Na izbie przyjęć panował chaos. Powietrze wypełniały krzyki, kroki, dźwięk metalu i zapach środków dezynfekujących. Na wózku, jak porzucona lalka, leżała młoda kobieta, około trzydziestki. Jej twarz była blada jak kreda, skóra pokryta siniakami, jakby ktoś metodycznie, z zimną krwią, wypisał na jej ciele ból. Wiśniewski podszedł do niej jak do pola bitwy. Jego oczy, przyzwyczajone do widzenia tego, co ukryte, natychmiast zaczęły analizować. Obejrzał ją, wydając rozkazy z lodowatą precyzją:
Natychmiast na salę operacyjną! Przygotować wszystko do laparotomii! Oznaczcie grupę krwi, podłączcie kroplówkę, wezwijcie reanimację! Szybko!
Kto ją przywiózł? zapytał dyżurną pielęgniarkę, nie odrywając wzroku od pacjentki.
Mąż odpowiedziała tamta. Mówi, iż spadła ze schodów.
Wiśniewski tylko sucho prychnął. W jego oczach przemknął cień nieufności. Wiedział schody nie zostawiają takich śladów. Jego wzrok przesunął się po ciele kobiety jak skaner, szukając dowodów. Ślady starych krwiaków, ledwo zagojone siniaki, charakterystyczne złamania żeber to wszystko nie było wynikiem upadku. Ale szczególnie jego uwagę przykuły dziwne, niemal symetryczne oparzenia na nadgarstkach. Jakby ktoś przyciskał je do czegoś gorącego systematycznie, celowo. A potem zobaczył coś jeszcze: ledwo widoczne linie na brzuchu, przypominające blizny po ostrzu. Nie przypadkowe zadrapania. Nie. To były ślady tortur.
Pół godziny później kobieta leżała już na stole operacyjnym. Wiśniewski pracował jak maszyna, ale z duszą. Tamował krwawienie, naprawiał uszkodzone tkanki, walczył ze śmiercią. I nagle, na moment, jego ręka zawisła w powietrzu. Zobaczył coś, czego nie powinno tam być: jeszcze inne ślady nie tylko blizny, ale wyryte lub wypalone na skórze napisy. Jakby ktoś próbował wymazać jej tożsamość, zostawiając w zamian piętno.
Kinga powiedział cicho, nie odrywając wzroku od pacjentki. Jak tylko skończymy, znajdź męża. Niech czeka na izbie przyjęć. Żeby nie odchodził. I wezwij policję. Cicho. Bez rozgłosu.
Myśli pan? zaczęła pielęgniarka, ale nie dokończyła.
Myślenie to sprawa śledczych przerwał. Nasze zadanie to ratować życie. A te obrażenia nie są od upadku. I nie pierwsze. To nie przypadek. To przemoc. Długotrwała, systematyczna, zimna.
Operacja trwała jeszcze godzinę. Każda minuta była na wagę złota. Ale Wiśniewski się nie poddawał. W końcu serce kobiety się ustabilizowało. Życie zostało uratowane. Ale dusza jeszcze nie.
Wychodząc z sali operacyjnej, poczuł, jak zmęczenie, które trzymał na dystans, spada na niego jak lawina. Ale na korytarzu czekał już młody policjant sierżant z notatnikiem i napiętym spojrzeniem.
Kapitan Kowalski jest w drodze powiedział. Co pan może nam powiedzieć?
Wiśniewski wymienił wszystko, co widział: krwawienie wewnętrzne, pęknięcie śledziony, dziesiątki obrażeń różnego wieku, oparzenia, nacięcia, ślady dawnych złamań.
To nie upadek zakończył. To znęcanie. Ktoś latami niszczył tę kobietę. I najpewniej ten, który powinien był jej bronić.
Kilka minut później pojawił się kapitan Kowalski postawny, o przenikliwych oczach, jakby potrafił dostrzec nie tylko fakty, ale i kłamstwa. Skinął głową Wiśniewskiemu:
Dawno zna pan poszkodowaną?
Pierwszy raz ją widzę odparł chirurg. Ale gdyby nie my, nie dożyłaby rana. Jej ciało to mapa cierpienia. A każda blizna świadek czyjejś okrucieństwa.
Kowalski wysłuchał w milczeniu. Potem skierował się na izbę przyjęć. Wiśniewski poszedł za nim nie z ciekawości, ale z poczucia, iż stał się częścią tej historii.
W poczekalni
