Zdjęcie: mat. pr.
Fani Toma Cruise’a, który po 31 latach oficjalnie kończy przygodę z rolą Ethana Hunta, nie zawiodą się. Pożegnanie z serią „Mission: Impossible" wypada dokładnie tak, jak się tego wszyscy spodziewali: okazale, brawurowo, mistrzowsko pointując cykl.
„Mission: Impossible – The Final Reckoning”, ósmą i ostatnią część serii – po spektakularnej londyńskiej premierze w ubiegłym tygodniu i pokazach w Japonii i Korei – w Cannes przyjęto gorąco, wiedząc, iż to tylko miłe urozmaicenie wyjątkowo wyrafinowanego programu konkursowego. Zmasowany atak wartej ponad 100 mln dol. kampanii reklamowej zrobił swoje. Innych opinii niż pochlebne nikt nie chce słuchać, ale też nie ma potrzeby silić się na wymuszony krytycyzm. Prasowe nagłówki obiecują nieziemskie atrakcje: „Ekscytujący zastrzyk adrenaliny dla głowy i serca oraz wciągający, budzący podziw kaskaderski wyczyn najwyższej próby”; „Genialny, odważny film akcji na miarę naszych czasów”; „To kinowy odpowiednik ekstremalnej przejażdżki w parku rozrywki”. To wszystko prawda.
Czytaj też: Rusza Cannes. Czy obroni się przed Trumpem? Festiwal otwartość ma w DNA
„Mission: Impossible”: godny finał
„The Final Reckoning”, przy wielu swoich wadach (zbyt długim prologu, mechanicznie powracających retrospekcjach na siłę próbujących spajać wątki sięgające m.in. pierwszej części serii, oszczędnie dawkowanym humorze kosztem powtarzanych do znudzenia fraz o poświęceniu agentów ratujących świat), jest wyjątkowym spektaklem. I rzeczywiście jednym z najlepszych osiągnięć kina akcji nie tylko ostatnich lat, może choćby kilku minionych dekad. Zawdzięcza to przede wszystkim dwóm absolutnie niesamowitym sekwencjom kaskaderskich wyczynów Toma Cruise’a, które tak zostały skonstruowane, by napięcie nigdy nie spadało poniżej progu wytrzymałości.
Śledzenie niewyobrażalnej podwodnej ekwilibrystyki aktora penetrującego zatopiony rosyjski statek w lodowatych wodach morza Beringa za kołem polarnym, a następnie patrzenie, jak przeskakuje z lecącego dwupłatowca na drugi na wysokości kilku kilometrów, da się porównać z ekstremalnymi przeżyciami, jakie budziły sekwencje kosmicznego baletu w „2001:Odysei kosmicznej” oraz podniebnej gonitwy w pierwszych „Gwiezdnych wojnach”. Pod względem wizualnym – perfekcja podniesiona do najwyższego poziomu technologicznego współczesnego kina.
Czytaj też: Trump ogłasza cła na zagraniczne filmy. W kogo tak naprawdę chce uderzyć?
Wrogi Byt
Co do przebiegu samej fabuły – nie wydaje się jakoś rażąco naiwna, ale każdy oczywiście oceni to po swojemu. Rzecz rozpoczyna się w momencie, gdy niesławna The Entity, sztuczna inteligencja zwana Bytem, przejmuje kontrolę nad systemami bezpieczeństwa państw posiadających broń atomową. Tylko cztery z nich nie zostały jeszcze zhakowane: amerykański, chiński, rosyjski i brytyjski. Do pełnej władzy AI nad ludzkim gatunkiem pozostały trzy dni. Tyle właśnie czasu prezydentka USA, która chce przejąć AI i uczynić z niej broń, daje Ethanowi Huntowi na znalezienie i zneutralizowanie kodu źródłowego zapobiegającego atomowej zagładzie planety.
No i pozostało Gabriel, który zawiódł Byt i pozostaje teraz wyrzutkiem pragnącym wykorzystać chaos do zdominowania świata. Ważne, iż ponad tę katastroficzną konstrukcję, która o dziwo nie brzmi w epoce Trumpa zbyt abstrakcyjnie, przebija się czynnik ludzki. Na pierwszym planie zawsze jawi się czyste zaangażowanie Toma Cruise’a oraz wsparcie, jakie otrzymuje od swoich filmowych kompanów.
Czterokrotnie nominowany do Oscara Cruise stawił się w Cannes osobiście, by podkręcić atmosferę i potwierdzić, jak wiele znaczyła dla niego ta zbierająca świetne recenzje, nakręcona za 300 mln dol. superprodukcja. choćby dość sceptyczny „The Hollywood Reporter” pisze o doskonałej zabawie, megasukcesie, wieszczy miliardowy zysk. „Variety” przypomina, iż to seria, dla której Cruise poturbował i wykrwawił swoje ciało w nieustannej rywalizacji kaskaderskiej z samym sobą. „Pierwsza »Mission: Impossible« była zarazem pierwszym filmem, który wyprodukował, a śmiertelnie niebezpieczne wyczyny kaskaderskie, które wykonuje w każdej części, stały się synonimem jego marki” – dodaje gazeta. Powszechna opinia utarła się taka, iż to najlepsza część z dotychczasowych i wcale nie wydaje się to przesadą.
Czytaj też: Trzymaj się, Pamelo! Skandale i traumy jej nie zatopiły. Wciąż jest boska
Mieszanka wybuchowa
Widowiskowy cykl szpiegowski nigdy nie przestawał zadziwiać zarówno z powodu ekranowych wyczynów Cruise’a, nazywanego z tego powodu ostatnim gladiatorem Hollywoodu, jak i dlatego, iż konsekwentnie każdy nowy film serii udowadniał, iż kino akcji może być jeszcze bardziej oszałamiające, a zarazem niegłupie. Dla młodych kinomanów szaleństwo na punkcie Hunta zaczęło się w 1996 r., gdy na listę box office wdarł się przebojem sensacyjny blockbuster wyreżyserowany przez Briana de Palmę. Wówczas mało kto się spodziewał, iż bijący rekordy kasowe cykl przetrwa ponad trzy dekady. Wielu nie dawało mu szans szczególnie w starciu z konkurencyjną marką 007. Tymczasem szósta część „Mission: Impossible” („Fallout”) stała się najlepiej ocenianym filmem akcji wszech czasów (według Rotten Tomatoes), a cała seria do tej pory zarobiła na czysto łącznie ponad 4 mld dol.
Ten sukces to wypadkowa wielu czynników. Autorskiego stylu posiłkującego się najlepszymi wzorcami masowej rozrywki. Wyważonej mieszanki humoru, silnych emocji i dynamicznej akcji wykorzystującej efekt piętrowych mistyfikacji – swoistego hołdu dla serialu telewizyjnego „Mission: Impossible”, odnoszącego triumfy w latach 1966–73 oraz pod koniec lat 80., na podstawie którego powstał cykl kinowy. A także – a może przede wszystkim – osobowości Toma Cruise’a, który stał się dzięki niemu jeszcze większą ikoną.
To właśnie Cruise doprowadził do reaktywacji „Mission: Impossible”, nie mogąc zapomnieć, iż jako dziecko zachwycał się na małym ekranie mrożącymi krew w żyłach operacjami IMF, quasi-rządowej agencji stawiającej czoła rozsianym po świecie szpiegom, dyktatorom, a także amerykańskim organizacjom przestępczym. Namówił współpracowników, by zrezygnować z mętnych intryg odbijających paranoiczne strachy epoki zimnowojennej. Zastąpił je zdradami wewnątrz agencji zajmującej się globalnym bezpieczeństwem, wzajemną nieufnością sojuszników. A więc zjawiskami typowymi dla naszych czasów, które, jak pisano, odzwierciedlały niskie zaufanie społeczne do amerykańskiego wywiadu, choć w kolejnych częściach zrezygnowano z afiliacji IMF z CIA, podkreślając jej niezależny status w rządowych strukturach.
Popisy analogowe
Ponadto w czasach, gdy Hollywood tonie w morzu kiczowatych efektów cyfrowych i skazane jest na nieustanną replikę komiksowych uniwersów, Cruise jako producent, a zarazem twarz franczyzy, zyskał powszechny szacunek tym, iż postawił na analogowy autentyzm. Sam osobiście uparł się wykonywać wszystkie karkołomne akrobacje. W „Fallout” wyskakiwał z samolotu lecącego na wysokości 7,5 km, spadając przez długie minuty bez rozkładania spadochronu (otworzył go dopiero na 600 m).
W trzeciej części „Mission: Impossible” aktor wykonywał skok na rozpędzonego tira. W „Rogue Nation” podwieszony na zewnątrz Airbusa A400M wisiał na drzwiach startującego samolotu do wysokości 1500 m. Nie mówiąc o najsłynniejszej scenie w „Ghost Protocol” – wspinaczce po elewacji Burdż Chalify w Dubaju, najwyższym drapaczu chmur (828 m).
Cruise zapraszał do współpracy najlepszych scenarzystów i utalentowanych reżyserów (m.in. Johna Woo, J.J. Abramsa, Christophera McQuarrie), starał się łączyć sentyment dla szpiegowskich klasyków z innowacjami (AI w „Dead Reckoning”), dbał o ciągłość, jednolity styl serii, by każdy odcinek można było oglądać zarówno jako kontynuację, jak i samodzielne kino akcji. No i konsekwentnie budował mitologię granego przez siebie agenta.
Czytaj też: Zmarł Val Kilmer, gwiazdor „Top Gun” i „Gorączki”. Wybitnie zdolny i tak samo trudny
Skromny antybohater
Serial i filmy kinowe kilka mówiły o pochodzeniu głównego bohatera. Twórcy nie byli specjalnie zainteresowani jego przeszłością. Mimo to co jakiś czas pojawiały się wskazówki pozwalające się domyślać, w jaki sposób Ethan Hunt stał się tak skuteczny i moralnie prawy. Z dossier Hunta ujawnionego w „Fallout” wiadomo, iż jest jedynakiem urodzonym w Madison w stanie Wisconsin. Zanim Hunt uzyskał dyplom na University of Pennsylvania, gdzie ukończył inżynierię i stosunki międzynarodowe, wstąpił do wojska i walczył w operacji „Pustynna Burza” podczas wojny w Zatoce Perskiej. Potem zgłosił się do CIA, ale spotkawszy pułkownika Briggsa, szefa IMF, dołączył do tajnej i elitarnej instytucji.
Co ciekawe, Ethan nie poczuwał się do lojalności w stosunku do rządu, do siebie samego ani początkowo do swoich przyjaciół. Odpowiadał za jakiś wyższy standard moralny, choćby jeżeli oznaczało to, iż nie może mieć życia osobistego. W „Ghost Protocol” zrezygnował z małżeństwa i wysłał żonę do programu ochrony świadków. W „Dead Reckoning” po raz pierwszy pada informacja zmieniająca całkowicie dotychczasowe wyobrażenie o biografii Hunta. Okazywało się, iż każdy, kto dołączył do IMF, był wcześniej uwikłany w jakąś grubszą aferę. Składano tym ludziom propozycję nie do odrzucenia. Mogli spędzić resztę życia w więzieniu lub stać się szeregowymi członkami IMF. Ethan, Luther i Benji potwierdzają złodziejce Grace, iż tak właśnie wstąpili w szeregi superagencji.
W przeciwieństwie do Jamesa Bonda – dystyngowanego playboya uwielbiającego martini „wstrząśnięte, niemieszane” – Hunt wydawał się antybohaterem w garniturze od Armaniego. Chłopięcy, szczery, skromny i uprzejmy, zamiast uwodzić kolejne kobiety, z poświęceniem godnym mnicha sumiennie trenował skoki spadochronowe. Wyzbyty cynizmu, nie ratował świata w wolnych chwilach między bankietami, natomiast musiał się liczyć z tym, by znajdować czas na leczenie złamanych żeber i kostek. Inaczej niż Bond czy cierpiący na amnezję Jason Bourne Hunt zawsze kojarzył się z nieoszczędzającym siebie zadaniowcem. Jego życie przed IMF – dopóki dwie finałowe części nie zaczęły tego poważnie rozgrzebywać i komplikować – pozostawało tajemnicą. Hunt był jednocześnie superczłowiekiem i przeciętniakiem – zmęczonym, poturbowanym, ale uparcie walczącym o dobro ogółu, cokolwiek to znaczy.
Czytaj też: Ian Fleming – Bond doskonały
Hunt kończy, Tom gra dalej
Dla większości widzów najsilniejszym magnesem przyciągającym do „Mission: Impossible” była i pozostanie jednak oczywiście brawura hollywoodzkiego gwiazdora, konsekwentnie odmawiającego wyręczania go przez kaskaderów, za dwa miesiące kończącego 63 lata. Chociaż w „Mission: Impossible – The Final Reckoning” widzimy go biegającego i walczącego z armią przeciwników w samych slipkach, a jego ciało wciąż wydaje się nieskalane procesem starzenia, Christopher McQuarrie, reżyser ostatnich części, słusznie zauważył: „Publiczność wie, kiedy jest oszukiwana. Tom nie pozwala sobie na to”.
Dlatego w finale widzimy wzruszające pożegnanie ze wszystkimi bohaterami serii, jak przystało na kinowych herosów, którzy zbudowali sobie pomnik, ale zrobiwszy swoje, muszą w końcu odejść. Ale to nie koniec kariery Cruise’a, gotowego – podobnie jak Hunt – stracić wszystko, by ocalić to, co uważa za słuszne. W następnym wcieleniu zobaczymy go już niedługo m.in. w nieposiadającej jeszcze tytułu, wysoko artystycznej produkcji Alejandro Gonzáleza Iñárritu.