Cannes: Linklater pokazał nowy film. Ta podróż w przeszłość tylko tu może się podobać

polityka.pl 5 godzin temu
Zdjęcie: mat. pr.


We Francji, ojczyźnie nowej fali, gdzie jej kult nigdy nie został podważony i wciąż kusi swoją anarchistyczną legendą, film, który o tej legendzie opowiada, musiał wywołać zainteresowanie graniczące z histerią. Niespodzianką jest to, iż „Nouvelle vague”, przyjętą na Croisette dziesięciominutową owacją na stojąco, wyreżyserował Amerykanin Richard Linklater, twórca niezapomnianego „Boyhood”, czołowy reprezentant kina niezależnego za oceanem, rodzinnie oraz wykształceniem niezwiązany z Francją. Jak się okazuje, chociaż urodził się w Huston w tym samym roku, co odbyła się premiera „Do utraty tchu”, fakt, iż został reżyserem, zawdzięcza właśnie zauroczeniu odwagą, bezkompromisowością i kinomaniacką inicjacją młodych krytyków z „Cahier du Cinema”.

Do utraty tchu

„Nowa Fala zmieniła moje życie – przyznał na konferencji prasowej. Mając 20 lat, wciąż wyobrażałem sobie, iż zostanę powieściopisarzem lub dramaturgiem. Dla mnie kinem było Hollywood. Lubiłem filmy, ale nigdy nie myślałem o ich kręceniu. Kiedy zobaczyłem »Do utraty tchu« i inne filmy Nowej Fali, pomyślałem: »Więc to możliwe?«. Ta wolność mnie zafascynowała. Nie wiedziałem nic o kręceniu filmów, ale czułem, jak fajny, radosny i rewolucyjny był ten projekt. Niedługo potem przyjaciel moich rodziców pożyczył mi książkę o Nowej Fali. I do dziś ta epoka w historii kina pozostaje dla mnie fundamentalna. Nikt nie uosabia jej lepiej niż Godard”.

„Nouvelle vague” jest wyznaniem miłości Linklatera dla energii, pomysłowości, nieskrępowanej wolności skupionych wokół słynnego, opiniotwórczego miesięcznika teoretyków, którzy w pewnym momencie, jak to wyraził w ich imieniu Jean-Luc Godard, uświadomili sobie, iż najlepszą krytyką kina jest odejście od biurka i zrobienie własnego filmu.

Nakręcony na czarno-białej taśmie, oczywiście w wersji francuskojęzycznej, film Linklatera w żaden sposób nie pretenduje do miana dzieła rewolucyjnego na miarę osiągnięć twórców Nowej Fali. Jego ambicją nie jest przełamywanie barier, obalanie gatunkowych reguł, eksperymentowanie z formą i treścią, tylko kronikarska biegłość mająca na celu jak najwierniejsze odtworzenie kulis i okoliczności powstania ikonicznego filmu, który wywrócił obowiązujące do końca lat 50. wszelkiego rodzaju wyobrażenia na temat narracji, konwencji, zasad. w uproszczeniu – tego, czym powinno być kino.

Kręcąc swój pierwszy pełnometrażowy film, Godard opętany był ideą, by zrobić to wedle reguł istniejących tylko w jego głowie. To nie artysta miał się dostosować do panujących wymagań w sztuce, tylko na odwrót – widz miał podążać za niczym nieskrępowaną wyobraźnią reżysera i akceptować jego arbitralne wybory. Skutkiem tego była rezygnacja z krępującego jedynie swoją sztywną formułą scenariusza. Aktorzy nie znali dialogów. Teksty były pisane z dnia na dzień, gdy brakowało pomysłów, reżyser siadał przy stoliku w kawiarni albo udawał się do hotelu w poszukiwaniu weny. Niektóre kwestie podrzucał wykonawcom w trakcie kręcenia, wiedząc, iż zostaną poprawione przy postsynchronach.

Godard nie uznawał za błąd, iż w sąsiadujących ujęciach te same przedmioty znajdowały się w różnych miejscach, przeciwnie, nazywał to ciągłością rzeczywistości, która nie podlega prostej logice. Gdy zniecierpliwiony chaosem panującym na planie producent „Do utraty tchu” Georg de Beauregard groził zatrzymaniem zdjęć, Godard przekonał go do swoich racji, pojedynkując się z nim na pięści.

Czytaj też: Godard znów na barykadach. „Księga obrazów” w Cannes

Smutek? To głupie

Ramy dramaturgiczne „Do utraty tchu” narzucił Francois Truffaut. 29-letni Godard zgodził się debiutować, przejmując od autora „Czterystu batów” napisany przez niego kilkustronnicowy treatment o chłopcu, który kradnie samochód Korpusu Dyplomatycznego sprzed paryskiego dworca Saint-Lazare, zabija ścigającego go policjanta na motocyklu, aż w końcu, po ucieczce do Ameryki, zostaje schwytany przez Interpol na statku płynącym do Francji, gdzie przebywa w towarzystwie pięknej dziennikarki przeprowadzającej wywiady z gwiazdami.

Obracając się w kręgu klasycznego, amerykańskiego kina noir, Godard nadał swojemu filmowi rytm jazzowej improwizacji, pozwolił się unosić pomysłom branym z powietrza, z ulicy, z gazet, wykorzystując młodość i niesłychaną fotogeniczność wykonawców: nieznanego jeszcze w przemyśle rozrywkowym amatora Jean-Paula Belmondo, nieudolnie naśladującego Humphreya Bogarta, i rozczarowanej współpracą z Otto Premingerem amerykańskiej gwiazdy Jean Seberg. Lejtmotywem całości miała być osobliwie rozumiana wolność.
„Być wolnym to móc zrobić to, co się nam podoba, w momencie, w którym nam się podoba”, deklarował Godard, powołując się na Sartre’a, Camusa i innych egzystencjalistów, wyrażających ówczesnego ducha czasu.

Ta niezbyt skomplikowana definicja podkreślała przede wszystkim szczerość i napięte do ostatecznych granic ambicje: prawdziwym bohaterem jego filmu miał być on sam. Reżyser – autor, którego nonszalancja, inteligencja, dezynwoltura korespondowały na ekranie z ostentacyjną niezależnością granego przez Belmondo przestępcy. Kwintesencją tej postawy była przytoczona w filmie fraza Williama Faulknera z „Dzikich palm”: „Jeśli mam wybierać między smutkiem a nicością, wybieram smutek”. Belmondo, pytany przez swoją ekranową partnerkę, co on by wybrał, odpowiada: „Smutek – to głupie... to kompromis. Trzeba chcieć wszystko lub nic. Co do mnie: wybieram nicość”.

Nieobliczalnie kapryśna realizacja „Do utraty tchu” trwała niecały miesiąc – od 17 sierpnia do 15 września 1959 r. Wszystko w tym filmie było dozwolone, wynikało to z jego natury, tłumaczył kilka lat później Godard. „Cokolwiek by ludzie nie zrobili, wszystko mogło się zmieścić w filmie. To był zresztą mój punkt wyjścia. Powiedziałem sobie: był już Bresson, właśnie powstała »Hiroszima, moja miłość«, pewien typ kina zamknął się być może ostatecznie, postawmy więc definitywną kropkę, pokażmy, iż wszystko jest dozwolone. To, czego chciałem, to wyjść od konwencjonalnej historii i powtórzyć, ale inaczej, całe kino, które zostało dotychczas zrobione. Chciałem równocześnie stworzyć wrażenie, iż pewne procedery kina odkryliśmy właśnie po raz pierwszy”. Nie trzeba dodawać, iż cała ekipa z reżyserem na czele spodziewała się po uroczystej premierze miażdżącej klęski.

Czytaj też: Cannes już ma faworyta. „Sound of Falling” zachwyca, szokuje, wysadza reguły w powietrze

Sztuka jest wieczna

Odtwarzając z pieczołowitością dokumentalisty atmosferę końca lat 50. XX w. i dosyć zabawne z dzisiejszego punktu widzenia zmagania Godarda z materią filmową, owocujące przełomowym w dziejach sztuki arcydziełem, Linklater składa hołd idolom, nasycając swój film słynnymi aforyzmami francuskiego reżysera, anegdotami, przypominając autentyczne miejsca, w których był kręcony kultowy obraz.

„Nouvelle vague” działa jak kapsuła czasu – przenosi nas do innego wymiaru, pozwalając wczuć się w dylematy paryskiej awangardy, cieszyć się ożywianymi na naszych oczach szczegółami, odkrywać smak bulwarów, kawiarni, pokoi hotelowych, w których kręcono „Do utraty tchu”. Sam Godard jawi się jako sympatyczny, zdystansowany, doskonale wiedzący czego chce filozof autokrata, śmiało podążający za swoją wizją ominięcia wszystkiego, co było przed nim („klęski są tymczasowe, sztuka jest wieczna”, przekonuje z całkowitą pewnością siebie).

Linklater nie zagłębia się w przyczyny, dla których późniejsza droga, poczynając od „Chinki” czy „Daleko od Wietnamu”, zawiodła Godarda na pozycje skrajnego maoisty i marksisty, sławiącego komunistyczny system zniewalania ludzi. Ogranicza się do studiowania ukrytej za przeciwsłonecznymi okularami radosnej, kontrolowanej improwizacji francuskiego reżysera, która wyniosła go na szczyt, przynosząc mu status „papieża kina”.

Czytaj też: „Eddington”, dzień świra po amerykańsku. Zjadliwa, bezczelna satyra

Główną zaletą filmu Linklatera, poza czystą przyjemnością obcowania z fantastycznie dobraną obsadą, idealnie odwzorowującą wygląd i charaktery postaci historycznych, jest możliwość cofnięcia się w czasie i przekonania się, jak to wyglądało naprawdę. Amerykanin skupia się rzecz jasna na kluczowych wydarzeniach z życia młodego Godarda, nie zapomina jednak, iż nie od niego samego i jego kolegów po piórze zaczęła się rewolucja. Duchowymi ojcami nowofalowego ruchu była garstka doświadczonych autorów: Jean-Pierre Melville, Roberto Rosselini, Robert Bresson. To oni w „Nouvelle vague” udzielają filmowej młodzieży cennych wskazówek, naprowadzają na adekwatne tory, uczą, iż reżyserowanie ma być wyzwalającą przygodą, sedno polega na uproszczeniu, stawianiu czoła twardym realiom i przede wszystkim – na niesłuchaniu dobrych rad mentorów.

Lepszego audytorium niż elitarna canneńska widownia „Nouvelle vague” mieć nie mogła. Ale nie ma się co łudzić. Dla nieobeznanej z historią kina publiczności ta erudycyjna, lukrowana, sentymentalna podróż w przeszłość nie będzie w pełni satysfakcjonująca. Żeby się na niej dobrze bawić, trzeba przynajmniej znać punkt odniesienia, czyli oryginalną wersję „Do utraty tchu”. jeżeli więc film Linklatera ma odnieść sukces, to tylko tu, na Lazurowym Wybrzeżu.

Idź do oryginalnego materiału