Aster nie bawi się w subtelności. Szyje swój bezczelny film, okrzyknięty socjologicznym westernem, grubymi nićmi, nie pozostawiając wątpliwości, iż oferuje coś więcej niż prześmiewczy śmiech. Z tego, co widać na ekranie, jasno wynika, iż sytuacja w Ameryce wymknęła się spod kontroli, zmierza w nieciekawym kierunku i happy endu w żadnym wypadku oczekiwać nie należy. Chyba iż stan chwilowego wyciszenia przed katastrofą uzna się za nagłe oznaki zdrowienia. Kołem zamachowym kryzysu staje się w „Eddingtonie” niedawno zakończona pandemia. Pięć lat temu właśnie wtedy, gdy wprowadzono lockdown, odizolowano ludzi, wprowadzono zakaz gromadzenia się w miejscach publicznych, coś – zdaniem reżysera – w Ameryce pękło.
Czytaj też: Cannes już ma faworyta. „Sound of Falling” zachwyca, szokuje, wysadza reguły w powietrze
„Eddington”, czyli konflikt o maseczki
„Eddington” wygląda tak, jakby nakręcili ten film bracia Coen w najlepszym okresie ich kariery. Hiperrealistyczna historia rozwija się zgodnie z paranoiczną logiką „Fargo” – od pozornie błahego szczegółu wywołującego zgrzyt w życiu głównego bohatera po trudną do zatrzymania lawinę śmiertelnych wypadków i końcową apokalipsę.
Konflikt wybucha o maseczki. Lokalny stróż prawa, szeryf fikcyjnego miasteczka w hrabstwie Sevilla Joe Cross w stanie Nowy Meksyk (Joaquin Phoenix) jest astmatykiem, więc uparcie odmawia zasłaniania ust i nosa, gdyż nie jest w stanie wtedy oddychać swobodnie. Nie przysparza mu to szacunku mieszkańców, zwłaszcza rygorystycznie podchodzącego do obostrzeń, ubiegającego się o reelekcję burmistrza (Pedro Pascal) – elegancko uśmiechniętego, oświeconego liberała walczącego o przyciągnięcie kapitału na budowę centrum danych sztucznej inteligencji. Ma ono zapewnić rozwój umierającego regionu, zwiększyć zatrudnienie, ale sceptycznie nastawieni ludzie postrzegają to jako zagrożenie dla kurczących się zasobów – w szczególności wody – z powodu przedłużającej się suszy.
Banalne spięcie na szczytach lokalnej władzy, którego konsekwencją staje się decyzja szeryfa o rywalizacji z merem w wyborach, gwałtownie urasta do niewyobrażalnych rozmiarów, okazuje się bowiem, iż miasteczko trapią o wiele większe koszmary. Po zamordowaniu George’a Floyda przez białego policjanta z Minneapolis wśród zbuntowanej młodzieży Eddington dynamicznie rośnie poparcie dla ruchu Black Lives Matter. Każda reakcja policji zostaje uznana za rasistowską i zbyt agresywną. Wykorzystują to różni bojówkarze i prawicowi ekstremiści.
Żerowanie na wzajemnych oskarżeniach podsyca nienawiść, zamieniając miasteczko w istną beczkę z prochem. Strach przed koronawirusem uaktywnia trudną do powstrzymania falę teorii spiskowych. Obrona przed wszechobecną manipulacją obraca się w swoje przeciwieństwo. Przykładowo: teściowa szeryfa święcie wierzy, iż pandemia covid-19 została zaplanowana w amerykańskich laboratoriach naukowych, a światem rządzi siatka doskonale zorganizowanych pedofilów. Nie tylko ona staje się żarliwą wyznawczynią rozsiewanej w mediach społecznościowych ideologii QAnon.
Czytaj też: Cannes żegna „Mission: Impossible”. Mistrzowski finał serii, najlepsze kino akcji od dekad
Złowieszczy finał
Aster nie wnika głęboko w analizę zbiorowego obłędu Amerykanów. kilka go obchodzą korzenie światopoglądowych różnic dzielących elity na wrogie, zwalczające się obozy. Interesują go przede wszystkich zaburzenia psychiczne prowincjonalnych mieszkańców Eddington, jak w soczewce skupiające to, czym stała się Ameryka. Analizując frustracje przeciętnych obywateli, jako jeden z najbardziej oryginalnych i niepokojących głosów współczesnego kina także i w tym filmie Aster („Dziedzictwo. Hereditary”, „Midsommar. W biały dzień”) skupia się na traumach, rozpadzie tożsamości, egzystencjalnych lękach. Tworzy równocześnie trzymające w napięciu widowisko, nieczerpiące z doskonale mu znanej konwencji horroru. Sprawnie i konsekwentnie buduje za to gęstniejącą atmosferę absurdu, najlepiej oddającą „pełzającą nierzeczywistość” (sformułowanie „Variety”), zmuszającą do konfrontacji z ciemnymi zakamarkami amerykańskiej duszy.
Oczywistym wyrazem obsesji na punkcie nieprzystosowania, atrofii więzi rodzinnych oraz nieuchronności cierpienia staje się w „Eddington” los pary głównych bohaterów. Szeryf nie radzi sobie z tragedią, jaka spotkała jego niekomunikatywną żonę – molestowaną w wieku 16 lat, zmuszoną do aborcji, pogrążoną w wieloletniej depresji (Emma Stone). Niektórzy narzekają, iż Phoenix powtarza podobną kreację do pamiętnego Jokera. To może nie przełomowa, ale łamiąca serce rola pragnącego podążać za zdrowym rozsądkiem, przesadnie ambitnego człowieka ulegającego drzemiącym w nim demonom.
W tej zjadliwej satyrze ani Phoenix, który nie krył łez po premierowym pokazie w Cannes, ani Ari Aster jeńców nie biorą. Polacy na podobne doświadczenie mają swoje antidotum: „Dzień świra”. Czy Amerykanie dowiedzą się z niej czegoś nowego na temat dojrzałej w epoce pandemii dysfunkcji swojego narodu? Oby, bo inaczej czeka nas to, co w profetycznym finale „Eddington”.