Kto w tym roku ma szansę na Złotą Palmę w Cannes? Trzymamy rękę na pulsie i oglądamy dla Was najciekawsze filmy w programie. Zwycięzców festiwalu poznamy już w tę sobotę 31 maja. Obserwujcie nas, żeby nie przegapić newsa na gorąco.
Do tego czasu zostało jednak jeszcze kilka ciekawych premier, po których podzielimy się z Wami wrażeniami. Dziś Łukasz Mańkowski ocenia nowy film Olivera Hermanusa "History of Sound" z Paulem Mescalem i Joshem O’Connorem w rolach głównych. Daria Sienkiewicz natomiast napisała recenzję "Romerii" Carli Simón – reżyserki, która zasłynęła z takich filmów, jak "Lato 1993" czy "Alcarràs".
Fragmenty recenzji znajdziecie poniżej. W całości są dostępne na kartach filmów.
Łzawa pieśń ludu
autor: Łukasz Mańkowski
Folkowe piosenki mają wspaniałą nośność. Potrafią pomieścić w sobie międzypokoleniowe łaknienia i tęsknotę za najbliższymi. To ten rodzaj liryki, która w niezwykłej prostocie zaklina rzeczywistość, czyniąc choćby największy znój codzienności nieco bardziej prostym i poetyckim. W filmie Olivera Hermanusa "History of Sound" pieśń ludu wybrzmiewa melancholią przekazywaną przez dekady i kontynenty – śpiewa się tu o synach, którzy nie wrócili z wojny, ukochanych, na których grobie zasępiają się żywi, czy miłosnych piosnkach, których nie wolno zaśpiewać, bo mogą zbudzić tych, co potrzebują snu. W poszukiwaniu tych melodii dwóch muzyków wyrusza w 1920 roku do Maine, aby złapać dźwiękową historię folkowej tożsamości – dla przyszłych pokoleń.
Bohaterowie poznają się jeszcze za czasów I wojny światowej w 1917 roku. Lionel (Paul Mescal) studiuje wokal, a David (Josh O’Connor) kompozytorstwo; Lionel jest muzykiem synestezji, David ma fotograficzną pamięć i dryg do nut. Po raz pierwszy spotkają się w barze, gdy ten drugi gra piosenkę, którą Lionelowi niejednokrotnie śpiewał jego dziadek. Miłość do folku przerodzi się w ich własne uczucie – relację delikatnego współegzystowania, garść spędzonych razem nocy podczas jednej zimy, które przerwie pobór Davida do wojska u progu zakończenia wojny. Wrócą do siebie w 1920, kiedy to David zaproponuje Lionelowi uczestnictwo w uniwersyteckim projekcie, który bezpowrotnie zmieni jego życie.
W 1971 roku Gavin Bryars skomponował niezwykle wzruszający utwór na podstawie nagrania zapętlającej się stanzy nieznanego mężczyzny, którego posępne słowa "Jesus Blood Never Failed Me Yet" posłużyły do muzycznej melancholii trwającej łącznie 74 minuty. Bryars stworzył harmonijną kompozycję, a jej ramą uczynił powracającą warstwę liryczną i stopniowo zwiększającą swą dramaturgię melodię. Pracował wówczas nad filmem dokumentalnym, ale z obserwacji mieszkańców, często śpiewających pijane ballady i sentymentalne utwory, wychwycił jednego – tego, który akurat nie pił, a którego pieśń chwyciła go za serce. Gdy Bryars pierwszy raz puścił niedokończoną wersję w swoim studiu nagrań, przechodzący obok zwalniali, a na ich twarzach pojawiały się łzy. Wspominam o tym dlatego, iż "History of Sound" jest właśnie takim utworem – z powracającym lejtmotywem, wyraźną dramaturgią i ogromnym potencjałem na tak zwane #płakanko.
Całą recenzję filmu "History of Sound" można przeczytać TUTAJ.
Bliscy nieznajomi
autorka: Daria Sienkiewicz
"Romería" w języku hiszpańskim oznacza pielgrzymkę. Co roku w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej wierni odwiedzają miejsca dotknięte ręką Boga, by celebrować duchową odnowę w towarzystwie bliskich, tańca i folkowej muzyki. Właśnie taką symboliczną romerię – do zakamarków pamięci i zatartych wspomnień – odbywa w swoim trzecim filmie Carla Simón. Dryfując w odmętach prawdy i fikcji, tam, gdzie przeszłość miesza się z teraźniejszością, a gorące słońce otępia zmysły, katalońska reżyserka snuje oniryczną balladę o zerwanych więzach krwi i katartycznym powrocie do korzeni. Na poły autobiograficzna "Romeria" stanowi subtelne dopełnienie jej dotychczasowej twórczości – traktującego o dzieciństwie "Lata 1993" czy lustrującego wielopokoleniowe napięcia rodzinne "Alcarràs". Niczym narodowa spowiedź czy sterta wyrwanych z pamiętnika kartek – najnowsze dzieło Simón łączy w sobie wątki personalne i społeczno-polityczne, otwarcie opowiadając o epidemii AIDS oraz kryzysie heroinowym trawiącym Hiszpanię przełomu lat 70. i 80.
W "Romerii" laureatka Złotego Niedźwiedzia spogląda na świat oczami wychowanej w rodzinie zastępczej Mariny (Llúcia Garcia), która z torbą na plecach i sercem na dłoni przybywa na Wybrzeże Światła z całkowicie prozaicznego powodu. By móc ubiegać się o stypendium na wymarzonych studiach filmowych, dziewczyna potrzebuje dostarczyć władzom uczelni podpis kogoś, z kim dzieli biologiczne pokrewieństwo. Nad wietrznym Atlantykiem poznaje dziadków i kuzynostwo i wtedy po raz pierwszy uświadamia sobie dziurę wydrążoną w swojej tożsamości. Czy można być częścią rodziny, której nigdy nie widziało się na oczy? – zastanawia się w filmie Simón, która przed dwoma dekadami odbyła podobną pielgrzymkę do swoich korzeni. Zanim jednak Marina dostrzeże we wspólnym DNA jakąkolwiek sentymentalną wartość, będzie musiała przeżyć kilka mniejszych i większych rozczarowań. Wszystko, co wiedziała o swoich zmarłych na AIDS matce i ojcu, okazuje się bowiem jedną z wielu pilnie strzeżonych przez rodzinę prawd.
Osiemnastoletnia Marina ma w sobie coś z małej Fridy z "Lata 1993". Cicha, chodząca własnymi ścieżkami dziewczyna musi nagle odnaleźć się w zupełnie nowym otoczeniu u boku obcych jej "bliskich". Niczym samotna wilczyca dołączająca do stada, bohaterka poznaje zwyczaje obowiązujące w głośnej i patchworkowej watasze. "Wyglądasz zupełnie jak twoja mama" – słyszy od ciotki, ale wyraźnie powątpiewa w jej słowa. Dopiero gdy dziewczyna trafia na jeden z dzienników rodzicielki, wreszcie dostrzega zatarte między nią a sobą podobieństwa. Podczas sennej wyprawy w przeszłość "Romeria" sięga narracyjnej oraz wizualnej maestrii, stając się najpiękniejszą kroniką upadku i gasnącej niewinności, jaką Simón pokazała nam kiedykolwiek na ekranie. Marina wchodzi w skórę dwudziestoparoletniej matki, by przeżyć jej wspomnienia całą sobą. Dochodzi wówczas do pewnej symbolicznej dysocjacji – czując na ciele dotyk galicyjskiego słońca, dziewczyna czuje obecność zmarłych rodziców. Wyobraża sobie jak żyli, kochali i cierpieli. Smakując po raz pierwszy całkowitej wolności, Marina po cichu odtwarza w głowie niemożliwe scenariusze spotkania z nimi.
Całą recenzję filmu "Romeria" można przeczytać TUTAJ.
Do tego czasu zostało jednak jeszcze kilka ciekawych premier, po których podzielimy się z Wami wrażeniami. Dziś Łukasz Mańkowski ocenia nowy film Olivera Hermanusa "History of Sound" z Paulem Mescalem i Joshem O’Connorem w rolach głównych. Daria Sienkiewicz natomiast napisała recenzję "Romerii" Carli Simón – reżyserki, która zasłynęła z takich filmów, jak "Lato 1993" czy "Alcarràs".
Fragmenty recenzji znajdziecie poniżej. W całości są dostępne na kartach filmów.
recenzja filmu "History of Sound", reż. Oliver Hermanus
Łzawa pieśń ludu
autor: Łukasz Mańkowski
Folkowe piosenki mają wspaniałą nośność. Potrafią pomieścić w sobie międzypokoleniowe łaknienia i tęsknotę za najbliższymi. To ten rodzaj liryki, która w niezwykłej prostocie zaklina rzeczywistość, czyniąc choćby największy znój codzienności nieco bardziej prostym i poetyckim. W filmie Olivera Hermanusa "History of Sound" pieśń ludu wybrzmiewa melancholią przekazywaną przez dekady i kontynenty – śpiewa się tu o synach, którzy nie wrócili z wojny, ukochanych, na których grobie zasępiają się żywi, czy miłosnych piosnkach, których nie wolno zaśpiewać, bo mogą zbudzić tych, co potrzebują snu. W poszukiwaniu tych melodii dwóch muzyków wyrusza w 1920 roku do Maine, aby złapać dźwiękową historię folkowej tożsamości – dla przyszłych pokoleń.
Bohaterowie poznają się jeszcze za czasów I wojny światowej w 1917 roku. Lionel (Paul Mescal) studiuje wokal, a David (Josh O’Connor) kompozytorstwo; Lionel jest muzykiem synestezji, David ma fotograficzną pamięć i dryg do nut. Po raz pierwszy spotkają się w barze, gdy ten drugi gra piosenkę, którą Lionelowi niejednokrotnie śpiewał jego dziadek. Miłość do folku przerodzi się w ich własne uczucie – relację delikatnego współegzystowania, garść spędzonych razem nocy podczas jednej zimy, które przerwie pobór Davida do wojska u progu zakończenia wojny. Wrócą do siebie w 1920, kiedy to David zaproponuje Lionelowi uczestnictwo w uniwersyteckim projekcie, który bezpowrotnie zmieni jego życie.
W 1971 roku Gavin Bryars skomponował niezwykle wzruszający utwór na podstawie nagrania zapętlającej się stanzy nieznanego mężczyzny, którego posępne słowa "Jesus Blood Never Failed Me Yet" posłużyły do muzycznej melancholii trwającej łącznie 74 minuty. Bryars stworzył harmonijną kompozycję, a jej ramą uczynił powracającą warstwę liryczną i stopniowo zwiększającą swą dramaturgię melodię. Pracował wówczas nad filmem dokumentalnym, ale z obserwacji mieszkańców, często śpiewających pijane ballady i sentymentalne utwory, wychwycił jednego – tego, który akurat nie pił, a którego pieśń chwyciła go za serce. Gdy Bryars pierwszy raz puścił niedokończoną wersję w swoim studiu nagrań, przechodzący obok zwalniali, a na ich twarzach pojawiały się łzy. Wspominam o tym dlatego, iż "History of Sound" jest właśnie takim utworem – z powracającym lejtmotywem, wyraźną dramaturgią i ogromnym potencjałem na tak zwane #płakanko.
Całą recenzję filmu "History of Sound" można przeczytać TUTAJ.
recenzja filmu "Romeria", reż. Carla Simón
Bliscy nieznajomi
autorka: Daria Sienkiewicz
"Romería" w języku hiszpańskim oznacza pielgrzymkę. Co roku w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej wierni odwiedzają miejsca dotknięte ręką Boga, by celebrować duchową odnowę w towarzystwie bliskich, tańca i folkowej muzyki. Właśnie taką symboliczną romerię – do zakamarków pamięci i zatartych wspomnień – odbywa w swoim trzecim filmie Carla Simón. Dryfując w odmętach prawdy i fikcji, tam, gdzie przeszłość miesza się z teraźniejszością, a gorące słońce otępia zmysły, katalońska reżyserka snuje oniryczną balladę o zerwanych więzach krwi i katartycznym powrocie do korzeni. Na poły autobiograficzna "Romeria" stanowi subtelne dopełnienie jej dotychczasowej twórczości – traktującego o dzieciństwie "Lata 1993" czy lustrującego wielopokoleniowe napięcia rodzinne "Alcarràs". Niczym narodowa spowiedź czy sterta wyrwanych z pamiętnika kartek – najnowsze dzieło Simón łączy w sobie wątki personalne i społeczno-polityczne, otwarcie opowiadając o epidemii AIDS oraz kryzysie heroinowym trawiącym Hiszpanię przełomu lat 70. i 80.
W "Romerii" laureatka Złotego Niedźwiedzia spogląda na świat oczami wychowanej w rodzinie zastępczej Mariny (Llúcia Garcia), która z torbą na plecach i sercem na dłoni przybywa na Wybrzeże Światła z całkowicie prozaicznego powodu. By móc ubiegać się o stypendium na wymarzonych studiach filmowych, dziewczyna potrzebuje dostarczyć władzom uczelni podpis kogoś, z kim dzieli biologiczne pokrewieństwo. Nad wietrznym Atlantykiem poznaje dziadków i kuzynostwo i wtedy po raz pierwszy uświadamia sobie dziurę wydrążoną w swojej tożsamości. Czy można być częścią rodziny, której nigdy nie widziało się na oczy? – zastanawia się w filmie Simón, która przed dwoma dekadami odbyła podobną pielgrzymkę do swoich korzeni. Zanim jednak Marina dostrzeże we wspólnym DNA jakąkolwiek sentymentalną wartość, będzie musiała przeżyć kilka mniejszych i większych rozczarowań. Wszystko, co wiedziała o swoich zmarłych na AIDS matce i ojcu, okazuje się bowiem jedną z wielu pilnie strzeżonych przez rodzinę prawd.
Osiemnastoletnia Marina ma w sobie coś z małej Fridy z "Lata 1993". Cicha, chodząca własnymi ścieżkami dziewczyna musi nagle odnaleźć się w zupełnie nowym otoczeniu u boku obcych jej "bliskich". Niczym samotna wilczyca dołączająca do stada, bohaterka poznaje zwyczaje obowiązujące w głośnej i patchworkowej watasze. "Wyglądasz zupełnie jak twoja mama" – słyszy od ciotki, ale wyraźnie powątpiewa w jej słowa. Dopiero gdy dziewczyna trafia na jeden z dzienników rodzicielki, wreszcie dostrzega zatarte między nią a sobą podobieństwa. Podczas sennej wyprawy w przeszłość "Romeria" sięga narracyjnej oraz wizualnej maestrii, stając się najpiękniejszą kroniką upadku i gasnącej niewinności, jaką Simón pokazała nam kiedykolwiek na ekranie. Marina wchodzi w skórę dwudziestoparoletniej matki, by przeżyć jej wspomnienia całą sobą. Dochodzi wówczas do pewnej symbolicznej dysocjacji – czując na ciele dotyk galicyjskiego słońca, dziewczyna czuje obecność zmarłych rodziców. Wyobraża sobie jak żyli, kochali i cierpieli. Smakując po raz pierwszy całkowitej wolności, Marina po cichu odtwarza w głowie niemożliwe scenariusze spotkania z nimi.
Całą recenzję filmu "Romeria" można przeczytać TUTAJ.