78. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes dobiegł końca, wczoraj poznaliśmy laureata Złotej Palmy (TUTAJ znajdziecie listę wszystkich nagrodzonych). Dziś przeczytacie jeszcze na Filmwebie ostatnie recenzje festiwalowych filmów. Maciej Satora pisze o wyróżnionym Nagrodą Specjalną "Resurrection" (reż. Bi Gan), Łukasz Mańkowski recenzuje "The Mastermind" z Joshem O'Connorem (reż. Kelly Reichardt), Marcin Prymas mierzy się z irańskim "Woman and Child" (reż. Saeed Roustayi)
, a Daria Sienkiewicz ocenia, jak udał się reżyserski debiut Scarlett Johansson, "Eleanor the Great".
Autor: Maciej Satora
W kinie ogląda się filmy albo wydarzenia i "Resurrection" zdecydowanie należy do tej drugiej kategorii. Droga na Lazurowe Wybrzeże trzeciego pełnego metrażu chińskiego reżysera Bi Gana sama w sobie była zresztą jak śledzenie zapisu sportowej rywalizacji; konkretnie – morderczej gonitwy z czasem i własnymi twórczymi ambicjami. Gdy 10 kwietnia Thierry Frémaux na konferencji prasowej ogłosił listę tytułów walczących o tegoroczną Złotą Palmę, zdjęcia do "Resurrection" wciąż jeszcze trwały. Gdy na kilka dni przed startem imprezy zniecierpliwieni uczestnicy domagali się ogłoszenia terminarzu projekcji, włodarze festiwalu milczeli, za kulisami naciskając na szybsze tempo pracy trybików chińskiej cenzury. Plotki głoszą, iż "Złotego Smoka", logotypowy symbol zgodności z wytycznymi Chińskiej Administracji Filmowej, Bi Gan otrzymał w raptem tydzień, najszybciej w historii działalności urzędu – kiedy smok pojawił się w końcu na ekranie, cała sala zaczęła donośnie wiwatować. Ale to nie koniec; gdy już w trakcie festiwalu na czerwony dywan ze swoimi filmami pod pachą wchodzili Wes Anderson, Julia Ducournau czy Kleber Mendonça Filho, Bi Gan siedział zamknięty w apartamencie, dniami i nocami montując ostateczną kopię filmu. Skończył ponoć we wtorek, dwa dni przed oficjalną premierą. Zrobiłbym wiele, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób spędził środę.
Wiem za to, co robił w czwartek. Zdjęcia z przemarszu czerwonym dywanem w towarzystwie Jacksona Yee i Shu Qi – zjawiskowego duetu aktorskiego stanowiącego pośrednio o tak wielkiej mocy "Resurrection" – szeroko obiegły festiwalowy mikrokosmos. Choć reżyser uśmiecha się na nich delikatnie, podkrążone oczy i wymęczone oblicze nie pozostawiają złudzeń, iż swój nowy film dosłownie wypruł sobie z trzewi. Ulga z zakończenia najważniejszego dzieła własnej kariery miesza się z troską o jego odbiór. Ostatecznie nie umiem powiedzieć, czy widzowie przyjmą sny Bi Gana do swoich serc bezwarunkowo. Jestem jednak pewny, iż bardzo długo o nich nie zapomną.
Całą recenzję przeczytacie TUTAJ.
Autor: Łukasz Mańkowski
Kelly Reichardt przyzwyczaiła już swoją widownię, iż jeżeli sięga po kino gatunkowe, to jest to próba z natury antygatunkowa – jakby specjalnie oddająca ducha kina niskobudżetowego. Stojąc na straży filmowego niezalu, być może jako jedna z niewielu w amerykańskim kinie jest w stanie wyciągnąć esencję ludzkich relacji chociażby z westernu o dojeniu krowy ("Pierwsza krowa"). Z prostoty uczyniła swój charakterystyczny styl, wyrafinowany i autorski – stojący w kontrze do naszych przyzwyczajeń. Podobnie rzecz ma się z jej wieńczącym canneński konkurs "The Mastermind": osadzonym w latach 70. heist-movie o mężczyźnie, który ubzdurał sobie skok na obrazy w lokalnym muzeum.
W roli głównej wyrastający na gwiazdę młodego pokolenia Josh O’Connor, który wciela się w Jamesa – faceta po trzydziestce, mieszkającego w Massachusetts z żoną (Alana Haim) i dwójką nieco krnąbrnych synów, ale bez pracy i prospektów na wyraźną poprawę. Poznajemy ich na wystawie twórczości Arthura Dove’a – amerykańskiego abstrakcjonisty, którego malarski dorobek stanie się obietnicą na poprawę życiowego czyśćca, w jakim znajduje się James. Z pomocą kilku znajomych tworzy mający wykraść malunki zespół rodem z "Fargo". Wiemy jednak, iż to nie będzie udany skok – szansa na powodzenie bliska jest zeru.
Całą recenzję przeczytacie TUTAJ.
Autor: Marcin Prymas
Irańskie kino w ostatniej dekadzie zalało festiwale filmowe politycznymi dramatami, opowieściami o torturach, wyrokach śmierci, rządowej propagandzie i bezsilności jednostki. Jednak na salony w tym millennium Persów nie wprowadził swoimi wielogodzinnymi społecznymi freskami Mohammad Rasoulof ani nie przywiózł "Taxi-Teheran" Jafar Panahi. Fenomenem, który ponownie zwrócił uwagę świata na filmowców z kraju Szachów, było "Rozstanie" Asghara Farhadiego – produkcja niezainteresowana obalaniem reżimu i hołdowaniem opozycjonistom, a skupiona na trudach przyziemnej egzystencji: rozpadzie związku, rodzicielstwie, chorobie najbliższej osoby i niemożliwości związania końca z końcem. To właśnie do tych źródeł powraca Saeed Roustayi w filmie nazwanym po prostu "Woman and Child".
Strach młodej kobiety przed małżeństwem i opuszczeniem swojej licznej rodziny ("Life and a Day"), czerpiący z amerykańskiego kina policyjnego thriller o niszczącej grze między detektywem a morderczym baronem narkotykowym ("30 gramów"), w końcu gorzka psychologiczna satyra rozpięta między "Skąpcem" Moliera a "Bohaterem" Farhadiego o samolubnej hipokryzji pokolenia ojców ("Leila i jej bracia"). Saeed Roustayi, mimo ledwie trzydziestu pięciu lat na karku i pozostając w cieniu obsypanych laurami ziomków, od niemal dekady uwodzi krytyków na największych festiwalach bezkompromisowością swoich filmów i odwagą w przedstawianiu wad irańskiego społeczeństwa z punktu widzenia niejednoznacznych postaci, pełnych wad i popełniających fatalne w skutkach błędy. Równie ambiwalentnie postrzegać może swój canneński debiut sprzed trzech lat, chociaż "Leila i jej bracia" zebrał świetne recenzje, a Francję opuszczał z nagrodą FIPRESCI, to niemal trzygodzinny film miał problemy w znalezieniu kupców wśród dystrybutorów, a w kraju zapewnił artyście wyrok sześciu miesięcy bezwzględnego więzienia za "opozycyjną propagandę przeciw islamskiemu systemowi". Nie zatrzymało to oczywiście jego kariery i chociaż najnowszy obraz nie potępia tak otwarcie sytuacji ekonomicznej państwa, a protagonistka tym razem ani na chwilę nie kwestionuje noszenia hidżabu, to ostrze kontestacji irańskiej codzienności pozostało równie bezwzględne.
Całą recenzję przeczytacie TUTAJ.
Autorka: Daria Sienkiewicz
Korespondentka z Cannes donosi: w tegorocznej selekcji konkursu Un Certain Regard, zwanym kuźnią pomysłów i wschodzących talentów, doszło do pewnego ekscytującego, a zarazem niepokojącego precedensu. Swoją wyczekiwaną premierę miały aż trzy pełnometrażowe debiuty znanych hollywoodzkich aktorów. Ci, mimo swojej uprzywilejowanej pozycji w branży, wprost nie mogli nadziwić się, iż ich skromne dzieła z pocałowaniem ręki przyjął do programu najbardziej prestiżowy festiwal filmowy na świecie (na którym bywali zresztą nieraz w charakterze supergwiazd). Niebywałe, prawda? Abstrahując od tego, czy Kristen Stewart, Harris Dickinson i Scarlett Johansson wygryźli trójkę innych potencjalnie obiecujących filmowców, należy przyznać, iż ich dzieła naprawdę należą do udanych. Podczas gdy Stewart ("The Chronology of Water") i Dickinson ("Urchin") ujawnili się canneńskiej publice jako twórcy kina na wskroś autorskiego – bezkompromisowego oraz szorstkiego w emocjach i formie – Johansson obrała ścieżkę komercji i finansowego bezpieczeństwa. Choć "Eleanor the Great" jako wykoncypowany film środka nieraz bierze widza za emocjonalnego zakładnika, w istocie kryje w sobie całkiem dużo społecznej wrażliwości i reżyserskiej werwy.
Gwiazda "Między słowami" doskonale wie, co robi, bez skrupułów chwytając za serca widzów już w pierwszych minutach. Cukierkowy portret dwóch dziewięćdziesięcioparoletnich przyjaciółek to chyba ziszczenie marzeń każdej przyszłej staruszki – Eleanor (June Squibb) i Bessie (Rita Zohar) żyją pod jednym dachem w zdrowiu i szczęściu już kilkanaście ładnych lat, z dala od kłopotów, zgiełku miasta i zrzędliwych dziadów. Ich dni są błogie i niemal zawsze wyglądają tak samo: z rana – wystawne śniadanie i spacer wzdłuż morza, po południu – zakupy spożywcze w ulubionym sklepie, a na koniec – wieczorna telewizja i ploteczki. Z początku, zupełnie jak w "Kiedy nadchodzi jesień" Françoisa Ozona, wszyscy są szczęśliwi i uśmiechnięci – widzowie wzruszają się na widok rezolutnych emerytek, a scenarzysta filmu, Tory Kamen, przemyca w tekście coraz to zabawniejsze anegdoty o starości i jej słodko-gorzkich odcieniach. Idylla nie może jednak trwać wiecznie, przypominają Kamen i Johansson, którzy, ukrócając codzienne rytuały Eleanor i Bessie, szykują grunt pod jeszcze niejedno gwałtowne rozrzewnienie.
Całą recenzję przeczytacie TUTAJ.
"Umarł film, niech żyje film" (recenzja filmu "Resurrection", reż. Bi Gan)
Autor: Maciej Satora
W kinie ogląda się filmy albo wydarzenia i "Resurrection" zdecydowanie należy do tej drugiej kategorii. Droga na Lazurowe Wybrzeże trzeciego pełnego metrażu chińskiego reżysera Bi Gana sama w sobie była zresztą jak śledzenie zapisu sportowej rywalizacji; konkretnie – morderczej gonitwy z czasem i własnymi twórczymi ambicjami. Gdy 10 kwietnia Thierry Frémaux na konferencji prasowej ogłosił listę tytułów walczących o tegoroczną Złotą Palmę, zdjęcia do "Resurrection" wciąż jeszcze trwały. Gdy na kilka dni przed startem imprezy zniecierpliwieni uczestnicy domagali się ogłoszenia terminarzu projekcji, włodarze festiwalu milczeli, za kulisami naciskając na szybsze tempo pracy trybików chińskiej cenzury. Plotki głoszą, iż "Złotego Smoka", logotypowy symbol zgodności z wytycznymi Chińskiej Administracji Filmowej, Bi Gan otrzymał w raptem tydzień, najszybciej w historii działalności urzędu – kiedy smok pojawił się w końcu na ekranie, cała sala zaczęła donośnie wiwatować. Ale to nie koniec; gdy już w trakcie festiwalu na czerwony dywan ze swoimi filmami pod pachą wchodzili Wes Anderson, Julia Ducournau czy Kleber Mendonça Filho, Bi Gan siedział zamknięty w apartamencie, dniami i nocami montując ostateczną kopię filmu. Skończył ponoć we wtorek, dwa dni przed oficjalną premierą. Zrobiłbym wiele, żeby dowiedzieć się, w jaki sposób spędził środę.
Wiem za to, co robił w czwartek. Zdjęcia z przemarszu czerwonym dywanem w towarzystwie Jacksona Yee i Shu Qi – zjawiskowego duetu aktorskiego stanowiącego pośrednio o tak wielkiej mocy "Resurrection" – szeroko obiegły festiwalowy mikrokosmos. Choć reżyser uśmiecha się na nich delikatnie, podkrążone oczy i wymęczone oblicze nie pozostawiają złudzeń, iż swój nowy film dosłownie wypruł sobie z trzewi. Ulga z zakończenia najważniejszego dzieła własnej kariery miesza się z troską o jego odbiór. Ostatecznie nie umiem powiedzieć, czy widzowie przyjmą sny Bi Gana do swoich serc bezwarunkowo. Jestem jednak pewny, iż bardzo długo o nich nie zapomną.
Całą recenzję przeczytacie TUTAJ.
Marzenie ściętej głowy (recenzja filmu "The Mastermind", reż. Kelly Reichardt)
Autor: Łukasz Mańkowski
Kelly Reichardt przyzwyczaiła już swoją widownię, iż jeżeli sięga po kino gatunkowe, to jest to próba z natury antygatunkowa – jakby specjalnie oddająca ducha kina niskobudżetowego. Stojąc na straży filmowego niezalu, być może jako jedna z niewielu w amerykańskim kinie jest w stanie wyciągnąć esencję ludzkich relacji chociażby z westernu o dojeniu krowy ("Pierwsza krowa"). Z prostoty uczyniła swój charakterystyczny styl, wyrafinowany i autorski – stojący w kontrze do naszych przyzwyczajeń. Podobnie rzecz ma się z jej wieńczącym canneński konkurs "The Mastermind": osadzonym w latach 70. heist-movie o mężczyźnie, który ubzdurał sobie skok na obrazy w lokalnym muzeum.
W roli głównej wyrastający na gwiazdę młodego pokolenia Josh O’Connor, który wciela się w Jamesa – faceta po trzydziestce, mieszkającego w Massachusetts z żoną (Alana Haim) i dwójką nieco krnąbrnych synów, ale bez pracy i prospektów na wyraźną poprawę. Poznajemy ich na wystawie twórczości Arthura Dove’a – amerykańskiego abstrakcjonisty, którego malarski dorobek stanie się obietnicą na poprawę życiowego czyśćca, w jakim znajduje się James. Z pomocą kilku znajomych tworzy mający wykraść malunki zespół rodem z "Fargo". Wiemy jednak, iż to nie będzie udany skok – szansa na powodzenie bliska jest zeru.
Całą recenzję przeczytacie TUTAJ.
Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu (recenzja filmu "Woman and Child", reż. Saeed Roustayi)
Autor: Marcin Prymas
Irańskie kino w ostatniej dekadzie zalało festiwale filmowe politycznymi dramatami, opowieściami o torturach, wyrokach śmierci, rządowej propagandzie i bezsilności jednostki. Jednak na salony w tym millennium Persów nie wprowadził swoimi wielogodzinnymi społecznymi freskami Mohammad Rasoulof ani nie przywiózł "Taxi-Teheran" Jafar Panahi. Fenomenem, który ponownie zwrócił uwagę świata na filmowców z kraju Szachów, było "Rozstanie" Asghara Farhadiego – produkcja niezainteresowana obalaniem reżimu i hołdowaniem opozycjonistom, a skupiona na trudach przyziemnej egzystencji: rozpadzie związku, rodzicielstwie, chorobie najbliższej osoby i niemożliwości związania końca z końcem. To właśnie do tych źródeł powraca Saeed Roustayi w filmie nazwanym po prostu "Woman and Child".
Strach młodej kobiety przed małżeństwem i opuszczeniem swojej licznej rodziny ("Life and a Day"), czerpiący z amerykańskiego kina policyjnego thriller o niszczącej grze między detektywem a morderczym baronem narkotykowym ("30 gramów"), w końcu gorzka psychologiczna satyra rozpięta między "Skąpcem" Moliera a "Bohaterem" Farhadiego o samolubnej hipokryzji pokolenia ojców ("Leila i jej bracia"). Saeed Roustayi, mimo ledwie trzydziestu pięciu lat na karku i pozostając w cieniu obsypanych laurami ziomków, od niemal dekady uwodzi krytyków na największych festiwalach bezkompromisowością swoich filmów i odwagą w przedstawianiu wad irańskiego społeczeństwa z punktu widzenia niejednoznacznych postaci, pełnych wad i popełniających fatalne w skutkach błędy. Równie ambiwalentnie postrzegać może swój canneński debiut sprzed trzech lat, chociaż "Leila i jej bracia" zebrał świetne recenzje, a Francję opuszczał z nagrodą FIPRESCI, to niemal trzygodzinny film miał problemy w znalezieniu kupców wśród dystrybutorów, a w kraju zapewnił artyście wyrok sześciu miesięcy bezwzględnego więzienia za "opozycyjną propagandę przeciw islamskiemu systemowi". Nie zatrzymało to oczywiście jego kariery i chociaż najnowszy obraz nie potępia tak otwarcie sytuacji ekonomicznej państwa, a protagonistka tym razem ani na chwilę nie kwestionuje noszenia hidżabu, to ostrze kontestacji irańskiej codzienności pozostało równie bezwzględne.
Całą recenzję przeczytacie TUTAJ.
Nieprawdziwy ból (recenzja filmu "Eleanor the Great", reż. Scarlett Johansson)
Autorka: Daria Sienkiewicz
Korespondentka z Cannes donosi: w tegorocznej selekcji konkursu Un Certain Regard, zwanym kuźnią pomysłów i wschodzących talentów, doszło do pewnego ekscytującego, a zarazem niepokojącego precedensu. Swoją wyczekiwaną premierę miały aż trzy pełnometrażowe debiuty znanych hollywoodzkich aktorów. Ci, mimo swojej uprzywilejowanej pozycji w branży, wprost nie mogli nadziwić się, iż ich skromne dzieła z pocałowaniem ręki przyjął do programu najbardziej prestiżowy festiwal filmowy na świecie (na którym bywali zresztą nieraz w charakterze supergwiazd). Niebywałe, prawda? Abstrahując od tego, czy Kristen Stewart, Harris Dickinson i Scarlett Johansson wygryźli trójkę innych potencjalnie obiecujących filmowców, należy przyznać, iż ich dzieła naprawdę należą do udanych. Podczas gdy Stewart ("The Chronology of Water") i Dickinson ("Urchin") ujawnili się canneńskiej publice jako twórcy kina na wskroś autorskiego – bezkompromisowego oraz szorstkiego w emocjach i formie – Johansson obrała ścieżkę komercji i finansowego bezpieczeństwa. Choć "Eleanor the Great" jako wykoncypowany film środka nieraz bierze widza za emocjonalnego zakładnika, w istocie kryje w sobie całkiem dużo społecznej wrażliwości i reżyserskiej werwy.
Gwiazda "Między słowami" doskonale wie, co robi, bez skrupułów chwytając za serca widzów już w pierwszych minutach. Cukierkowy portret dwóch dziewięćdziesięcioparoletnich przyjaciółek to chyba ziszczenie marzeń każdej przyszłej staruszki – Eleanor (June Squibb) i Bessie (Rita Zohar) żyją pod jednym dachem w zdrowiu i szczęściu już kilkanaście ładnych lat, z dala od kłopotów, zgiełku miasta i zrzędliwych dziadów. Ich dni są błogie i niemal zawsze wyglądają tak samo: z rana – wystawne śniadanie i spacer wzdłuż morza, po południu – zakupy spożywcze w ulubionym sklepie, a na koniec – wieczorna telewizja i ploteczki. Z początku, zupełnie jak w "Kiedy nadchodzi jesień" Françoisa Ozona, wszyscy są szczęśliwi i uśmiechnięci – widzowie wzruszają się na widok rezolutnych emerytek, a scenarzysta filmu, Tory Kamen, przemyca w tekście coraz to zabawniejsze anegdoty o starości i jej słodko-gorzkich odcieniach. Idylla nie może jednak trwać wiecznie, przypominają Kamen i Johansson, którzy, ukrócając codzienne rytuały Eleanor i Bessie, szykują grunt pod jeszcze niejedno gwałtowne rozrzewnienie.
Całą recenzję przeczytacie TUTAJ.