CANNES 2024: Sorrentino i jego Boginie – recenzujemy nowy film twórcy "Wielkiego piękna"

filmweb.pl 7 miesięcy temu
77. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Cannes powoli zmierza do finału. Wśród faworytów do wygrania Złotej Palmy – spodziewanie lub niespodziewanie – znalazł się Włoch Paolo Sorrentino ("Wielkie piękno", "Młodość"). Czy jego "Parthenope" to dzieło godne mistrza? Ocenia Daria Sienkiewicz.

***

recenzja filmu "Parthenope"


Narodziny Wenus
autorka: Daria Sienkiewicz

W "Wielkim pięknie" Paola Sorrentino zblazowany dziennikarz Jep Gambardella wraca pamięcią do wyjątkowej chwili z młodości – w której sam odnalazł tytułowe piękno. Oto na plaży, w światłach księżyca i błyskającej miarowo latarni, obnaża się przed nim dziewczyna z jego snów. I jest to, dosłownie, początek Wszystkiego, czyli pogoni bohatera oraz reżysera za nieistniejącym ideałem, kiełkującej coraz gwałtowniej obsesji młodości oraz filmów będących trawestacją "Pochodzenia świata" Gustave’a Courbeta. W "Parthenope", dziele wieńczącym filozoficzne poszukiwania reżysera z "Wielkiego piękna" i "Młodości", Sorrentino znów owo piękno znajduje, choć już wie, iż jest jedynie sztuczką – fasadą, za którą kryją się rzeczy błahe i ulotne. Zamieniając barokową estetykę i dzikość formy na wyciszenie oraz niespieszną kontemplację, reżyser tworzy nostalgiczną odę do kobiet, Neapolu i… antropologii.


Sorrentino niemal zawsze pokazuje świat z perspektywy tego samego bohatera: cynicznego i zamożnego intelektualisty w kryzysie wieku średniego, usiłującego resztkami sił odnaleźć sens życia. Po raz pierwszy w swojej karierze Włoch zmienia optykę, próbując wejść w skórę niezgłębionej przez niego wcześniej mitycznej "istoty": kobiety. Parthenope (Celeste Dalla Porta) przychodzi na świat w morskiej toni w 1950 roku, dostając imię po starożytnym Neapolu, w który, jak głosi rzymska legenda, zazdrosny Jowisz zamienił niegdyś tytułową syrenę. Dojrzewająca w cieple słonecznego Capri dziewczyna wyrasta na ciekawą świata humanistkę i niepokorną uwodzicielkę, sycącą się namiętnym spojrzeniem adoratorów – w tym pałającego do niej uczuciem brata.

Sorrentino kreuje na ekranie własną boginię – Afrodytę wyłaniającą się z morskiej piany, symbolizującą esencję życia i mitycznej kobiecości. Parthenope jest wszystkim i niczym jednocześnie. To pochwała utraconej witalności i synonim ateńskiej mądrości w jednym – kobieta idealna, która może istnieć jedynie w męskiej wyobraźni. Na pierwszy rzut oka heroina nie różni się zbytnio od dotychczasowych bohaterek reżysera – przewijających się na dalszym planie zmysłowych piękności, będących żywym ucieleśnieniem najskrytszych fantazji protagonisty. Parthenope jest jednak znacznie ciekawsza. Ma być personifikacją ideału, który widzimy w drugiej osobie, gdy zakochujemy się po raz pierwszy. Z kolei młodzieńczość tkwiąca w bohaterce, to w oczach neopolitańskiego filmowca nic innego, jak zachłyśnięcie się wielkimi ideami, które rzeczywistość boleśnie weryfikuje. Właśnie tym dla Parthenope staje się antropologia. Jej prawdziwych sensów bohaterka nie odnajdzie jednak na kartach podręczników czy w naukach ulubionego profesora, ale tuż obok siebie – w śmiechu dziecka zachwyconego życiem czy w żałobie po stracie bliskiej osoby.

Całą recenzję filmu "Parthenope" można już przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.
Idź do oryginalnego materiału