Festiwal w Cannes powoli dobiega końca. Zwycięzców rywalizacji o Złotą Palmę poznamy już w sobotę, a dziś nasza przedostatnia relacja z Konkursu Głównego. Daria Sienkiewicz recenzuje świetne "Anatomy of a Fall" w reżyserii Justine Triet, z kolei Michał Walkiewicz ocenia "Perfect Days" legendy europejskiego kina, Wima Wendersa.
Z późnym Wendersem jak z pudełkiem czekoladek – czasem nugat, kiedy indziej orzeszki, najczęściej lukrecja. Na jedną "Sól ziemi" dwa "Spotkania w Palermo", a po każdej "Pinie" – Papież Franciszek. "Perfect Days" to kolejny film świadczący o nieprawdopodobnej skali jego formalnych i tematycznych poszukiwań. Ale też powrót do czasów, gdy wszystko było prostsze – mikroskopijne budżety pomagały, zamiast przeszkadzać, a autotematyczne zajawki wydawały się fanaberią. Tytuł nie kłamie, każdy dzień samotnego czyściciela toalet z Tokio skomponowany jest na wzór sonetu: najpierw część opisowa, później – refleksyjna.
Milczący Hirayama (Koji Yakusho) wstaje skoro świt, pakuje do minivana roboczy kombinezon, kupuje puszkę oranżady i rusza w miasto. Armaturę szoruje tak, jakby za chwilę miało otworzyć się niebo. Pamięta choćby o rurkach odprowadzających wodę, a dzięki manualnemu lusterku zagląda w niedostępne miejsca. Obładowany detergentami, szczoteczkami, szmatkami i wyciorami sprawia wrażenie miejskiego druida; jego praca przypomina coś na kształt świętego rytuału. Czasem siada w parku i wcina kanapkę, to znów z benedyktyńską cierpliwością pomaga obibokowi Takashiemu (Tokio Emoto). W drodze do domu bierze kąpiel w łaźni, czasem odwiedzi na rowerze pralnię, przed snem czyta Faulknera i Highsmith, w samochodzie słucha Patti Smith i Van Morrisona. Wstaje skoro świt, wrzuca kombinezon do samochodu i monetę do automatu z napojami… I tak dalej, przez całe życie. Przez cały film.
Ponieważ w trakcie wszystkich tych czynności z twarzy bohatera nie schodzi błogi uśmiech, najgorsze cechy mojego charakteru nakazywałyby mi rozpocząć teraz koncert szyderstw. "Perfect Days" to jednak kino, które wytrąca broń cynikom. Egzystencja Hirayamy jest w końcu uniwersalnym przedmiotem zazdrości. Milczący bohater może być nieco zbyt jaskrawym arthouse'owym konstruktem, jednak to w mniejszym stopniu opowieść o nim, a w większym – o sztuce zamieniania prozy w poezję; o spoglądaniu na świat dookoła jak na festiwal niesamowitości; o szukaniu w każdej fakturze i w każdym kształcie nowego doznania. I gdyby Wenders modlił się razem z Hirayamą, gdyby obcałowywał kamerą wszystkie te magiczne rekwizyty i kontemplował każde drzewko bonzai (ok, jedno kontempluje, ale powiedzmy, iż ma dobry powód), całość byłaby nie do zniesienia. Na szczęście to raczej film dokumentalisty niż "poety z kamerą" – opowiedziany bez formalnych szaleństw, naprzemiennie trzymający dystans i szukający bliskości z bohaterem, zbudowany z miniatur i anegdotek. Nic nie powie o nim więcej niż fakt, iż wykiełkował ze zlecenia na reklamę sieci dizajnerskich, publicznych toalet. To wspaniała metafora artystycznej podróży Wendersa – wszystko, co utylitarne, zwykłe, wszyte w miejską tkankę niewidzialną nicią staje się na ekranie przedmiotem afektu.
Całą recenzje filmu "Perfect Days" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.
Po swoim ostatnim, canneńskim potknięciu francuska reżyserka Justine Triet wraca do formy – znów pisze i reżyseruje tak, jakby "Sybilla" nigdy się nie wydarzyła. W dramaturgicznym majstersztyku, jakim jest "Anatomy of a Fall" z chirurgiczną precyzją tworzy studium małżeństwa w kryzysie. Burzy nasze oczekiwania, rozsadza społeczno-płciowe konwenanse, odrzuca klasyczne genderowe podziały. Relatywizuje nie tylko ludzkie zachowania, ale i całą opowieść: prawda, która przecież nie zawsze musi wyjść na jaw, w pewnych przypadkach może zupełnie stracić na znaczeniu. Poszukiwanie tego, co obiektywne i pewne, to jedynie pretekst do innej opowieści – tej o ludzkiej naturze.
Zaczyna się od "P.I.M.P." 50 Centa, granego na cały regulator w domu państwa Maleskich. Głośna muzyka odtwarzana przez męża, Samuela, przerywa wywiad żony, Sandry, na temat jej pisarskiego dorobku. Kobieta przeprasza za frustrujące zachowanie męża, które przypomina raczej intencjonalną pasywną agresję niż niewinny żart. W "Anatomy of a Fall" tragedia rozpoczyna się za dnia, przerywa codzienną rutynę. Dom wibruje od zapętlonego kawałka, syn bohaterów wychodzi na spacer z psem Snoopem (Triet jest chyba zapaloną fanką amerykańskiego rapu), a na ośnieżonym podwórzu leżą zakrwawione zwłoki Samuela.
"Anatomy of a Fall" to portret moralnego upadku zarówno oskarżonej o morderstwo męża pisarki, jak i jej domniemanej ofiary, zmarłego Samuela. To również po części kino inicjacyjne o Danielu, który pokonuje drogę do dorosłości w zabójczym tempie. Nagły fabularny zwrot filmu zapowiada jego kolejny rozdział – trzymający w napięciu dramat sądowy, w którym reżyserka opowiada o naszym kolektywnym głodzie sensacji i relatywizowaniu rożnych moralnych kodeksów. Gdy arogancki prokurator bombarduje Sandrę oskarżeniami, audytorium przypomina starożytne trybuny. Triet trzyma widza blisko swojej bohaterki, a jej samej nie oszczędza nieprzyjemności. W sądzie trwa polowanie na czarownice.
Sandra to interesująca bohaterka. Niepozbawiona skaz, chorobliwie ambitna, z wieloma grzechami na sumieniu. M.in. dlatego, iż nie wpasowuje się w kryształowy wizerunek posłusznej i uległej żony, natychmiast staje się główną podejrzaną. Kąśliwy oskarżyciel zwraca się do bohaterki po francusku, choć wie, iż nie jest to jej ojczysty język. Na światło dzienne wyciąga rodzinne brudy i konflikty małżeńskie, a twórczość literacką bohaterki traktuje jak autobiograficzną kronikę. "Na której stronie książki umiera autorka, a rodzi się prawdziwy człowiek?" – zastanawia się prokurator. "Czy Stephen King morduje ludzi?" – kontruje adwokat.
Całą recenzje filmu "Anatomy of a Fall" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.
***
Cicho, idzie
recenzja filmu "Perfect Days", reż. Wim Wenders
autor: Michał Walkiewicz
Z późnym Wendersem jak z pudełkiem czekoladek – czasem nugat, kiedy indziej orzeszki, najczęściej lukrecja. Na jedną "Sól ziemi" dwa "Spotkania w Palermo", a po każdej "Pinie" – Papież Franciszek. "Perfect Days" to kolejny film świadczący o nieprawdopodobnej skali jego formalnych i tematycznych poszukiwań. Ale też powrót do czasów, gdy wszystko było prostsze – mikroskopijne budżety pomagały, zamiast przeszkadzać, a autotematyczne zajawki wydawały się fanaberią. Tytuł nie kłamie, każdy dzień samotnego czyściciela toalet z Tokio skomponowany jest na wzór sonetu: najpierw część opisowa, później – refleksyjna.
Milczący Hirayama (Koji Yakusho) wstaje skoro świt, pakuje do minivana roboczy kombinezon, kupuje puszkę oranżady i rusza w miasto. Armaturę szoruje tak, jakby za chwilę miało otworzyć się niebo. Pamięta choćby o rurkach odprowadzających wodę, a dzięki manualnemu lusterku zagląda w niedostępne miejsca. Obładowany detergentami, szczoteczkami, szmatkami i wyciorami sprawia wrażenie miejskiego druida; jego praca przypomina coś na kształt świętego rytuału. Czasem siada w parku i wcina kanapkę, to znów z benedyktyńską cierpliwością pomaga obibokowi Takashiemu (Tokio Emoto). W drodze do domu bierze kąpiel w łaźni, czasem odwiedzi na rowerze pralnię, przed snem czyta Faulknera i Highsmith, w samochodzie słucha Patti Smith i Van Morrisona. Wstaje skoro świt, wrzuca kombinezon do samochodu i monetę do automatu z napojami… I tak dalej, przez całe życie. Przez cały film.
Ponieważ w trakcie wszystkich tych czynności z twarzy bohatera nie schodzi błogi uśmiech, najgorsze cechy mojego charakteru nakazywałyby mi rozpocząć teraz koncert szyderstw. "Perfect Days" to jednak kino, które wytrąca broń cynikom. Egzystencja Hirayamy jest w końcu uniwersalnym przedmiotem zazdrości. Milczący bohater może być nieco zbyt jaskrawym arthouse'owym konstruktem, jednak to w mniejszym stopniu opowieść o nim, a w większym – o sztuce zamieniania prozy w poezję; o spoglądaniu na świat dookoła jak na festiwal niesamowitości; o szukaniu w każdej fakturze i w każdym kształcie nowego doznania. I gdyby Wenders modlił się razem z Hirayamą, gdyby obcałowywał kamerą wszystkie te magiczne rekwizyty i kontemplował każde drzewko bonzai (ok, jedno kontempluje, ale powiedzmy, iż ma dobry powód), całość byłaby nie do zniesienia. Na szczęście to raczej film dokumentalisty niż "poety z kamerą" – opowiedziany bez formalnych szaleństw, naprzemiennie trzymający dystans i szukający bliskości z bohaterem, zbudowany z miniatur i anegdotek. Nic nie powie o nim więcej niż fakt, iż wykiełkował ze zlecenia na reklamę sieci dizajnerskich, publicznych toalet. To wspaniała metafora artystycznej podróży Wendersa – wszystko, co utylitarne, zwykłe, wszyte w miejską tkankę niewidzialną nicią staje się na ekranie przedmiotem afektu.
Całą recenzje filmu "Perfect Days" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.
Polowanie
recenzja filmu "Anatomy of a Fall", reż. Justine Triet
autorka: Daria Sienkiewicz
Po swoim ostatnim, canneńskim potknięciu francuska reżyserka Justine Triet wraca do formy – znów pisze i reżyseruje tak, jakby "Sybilla" nigdy się nie wydarzyła. W dramaturgicznym majstersztyku, jakim jest "Anatomy of a Fall" z chirurgiczną precyzją tworzy studium małżeństwa w kryzysie. Burzy nasze oczekiwania, rozsadza społeczno-płciowe konwenanse, odrzuca klasyczne genderowe podziały. Relatywizuje nie tylko ludzkie zachowania, ale i całą opowieść: prawda, która przecież nie zawsze musi wyjść na jaw, w pewnych przypadkach może zupełnie stracić na znaczeniu. Poszukiwanie tego, co obiektywne i pewne, to jedynie pretekst do innej opowieści – tej o ludzkiej naturze.
Zaczyna się od "P.I.M.P." 50 Centa, granego na cały regulator w domu państwa Maleskich. Głośna muzyka odtwarzana przez męża, Samuela, przerywa wywiad żony, Sandry, na temat jej pisarskiego dorobku. Kobieta przeprasza za frustrujące zachowanie męża, które przypomina raczej intencjonalną pasywną agresję niż niewinny żart. W "Anatomy of a Fall" tragedia rozpoczyna się za dnia, przerywa codzienną rutynę. Dom wibruje od zapętlonego kawałka, syn bohaterów wychodzi na spacer z psem Snoopem (Triet jest chyba zapaloną fanką amerykańskiego rapu), a na ośnieżonym podwórzu leżą zakrwawione zwłoki Samuela.
"Anatomy of a Fall" to portret moralnego upadku zarówno oskarżonej o morderstwo męża pisarki, jak i jej domniemanej ofiary, zmarłego Samuela. To również po części kino inicjacyjne o Danielu, który pokonuje drogę do dorosłości w zabójczym tempie. Nagły fabularny zwrot filmu zapowiada jego kolejny rozdział – trzymający w napięciu dramat sądowy, w którym reżyserka opowiada o naszym kolektywnym głodzie sensacji i relatywizowaniu rożnych moralnych kodeksów. Gdy arogancki prokurator bombarduje Sandrę oskarżeniami, audytorium przypomina starożytne trybuny. Triet trzyma widza blisko swojej bohaterki, a jej samej nie oszczędza nieprzyjemności. W sądzie trwa polowanie na czarownice.
Sandra to interesująca bohaterka. Niepozbawiona skaz, chorobliwie ambitna, z wieloma grzechami na sumieniu. M.in. dlatego, iż nie wpasowuje się w kryształowy wizerunek posłusznej i uległej żony, natychmiast staje się główną podejrzaną. Kąśliwy oskarżyciel zwraca się do bohaterki po francusku, choć wie, iż nie jest to jej ojczysty język. Na światło dzienne wyciąga rodzinne brudy i konflikty małżeńskie, a twórczość literacką bohaterki traktuje jak autobiograficzną kronikę. "Na której stronie książki umiera autorka, a rodzi się prawdziwy człowiek?" – zastanawia się prokurator. "Czy Stephen King morduje ludzi?" – kontruje adwokat.
Całą recenzje filmu "Anatomy of a Fall" można przeczytać na jego karcie POD LINKIEM TUTAJ.