Brutalista – recenzja filmu. Od czego zacząć?

popkulturowcy.pl 3 tygodni temu

Monumentalny film i produkcja kompletna – między innymi takie epitety znajdziecie w sieci. Czy faktycznie już w styczniu dostaliśmy najlepszy film roku?

Głównym bohaterem filmu Brutalista jest László Tóth, wizjonerski architekt, któremu udało się uciec z powojennej Europy do Stanów Zjednoczonych. Rozdzielono go z żoną i siostrzenicą, tak więc jednym z jego celów będzie próba ściągnięcia ich do swojego nowego domu. Śledzimy jego losy, gdy podejmuje się niebezpiecznych prac fizycznych, aż wreszcie bogacz Harrison Lee Van poznaje się na jego talencie i zatrudnia jako architekta. Brutalista traktuje między innymi o Holokauście oraz o American Dream, czyli dwóch motywach, po które twórcy sięgają najchętniej od lat. Wielką ulgą było więc dla mnie, iż nie jest to propozycja ani sztampowa, ani oklepana. Opowiada o prześladowaniu Żydów, nie pokazując nam jednak ani jednej sceny z obozu koncentracyjnego czy wojny. Dojrzały widz nie musi wiedzieć dokładnie, co spotkało głównego bohatera, żeby pojąć, z czym się mierzy. Gdy pewna Amerykanka na przyjęciu pyta go nietaktownie o wojnę, odpowiada tylko: „Nie wiedziałbym, od czego zacząć”. Również jego wspinaczka po amerykańskiej drabinie sukcesu nie jest typową drogą „od zera do bohatera”.

Mało który film poświęca tyle czasu, aby tak dokładnie zgłębić wątki, które porusza. Mówię też oczywiście o dosłownym metrażu tego filmu, bo są to ponad trzy godziny, ale nie tylko. Trudno uwierzyć, iż historia László to nie biografia, a historia fikcyjna, bo całość zdaje się wyjątkowo wiarygodna i ludzka. Najjaśniejszym punktem tej opowieści jest jednak nie fabuła, a bohaterowie. Wybitnie napisani i wybitnie zagrani. Relacja między amerykańskim milionerem i europejskim architektem jest porywająca. Wciąż mam w głowie tę scenę, w której Harrison wspólnie z synem ze zwierzęcą fascynacją patrzą na László prezentującego swój projekt, zupełnie jakby chcieli go pożreć. Bo tak właśnie go traktują – jak interesującą zabawkę; coś, co można dołożyć do kolekcji. Mimo iż ta pogarda nie jest wypowiedziana, sygnalizuje się ją dobitnie w kilku fenomenalnych scenach.

Sam László jest niejednoznaczny i targają nim różne emocje. Czasem jest dumny, czasem zagubiony, innym razem całkowicie pochłania go jego dzieło. Człowiek, który przeszedł piekło i jednocześnie chce być kimś, pragnie uznania. Poruszający występ Adriena Brody’ego oddaje te niuanse z nawiązką. U jego boku bryluje również Felicity Jones, a wykreowana przez nią Erzsébet jest błyskotliwa i silna. Guy Pearce z kolei idealnie przeszarżował Harrisona, gdy z adekwatną amerykańskim milionerom pewnością siebie gada pierdoły.

fot. kadr z filmu

Brutalista to też uczta wizualna. Piękne, szerokie ujęcia architektury czy interesujące montaże pozornie niepowiązane z równocześnie toczącą się rozmową. Brutalizm mimo swojej surowości został ukazany tak, ze trudno się w nim nie zakochać. Ścieżka dźwiękowa z kolei wynosi tę produkcję na jeszcze wyższy poziom, choć mam wrażenie, iż nie przypomina typowych epickich soundtracków od Hansa Zimmera. Wizja reżysera Brady’ego Corbeta jest pełna rozmachu, ale również skrupulatnie przemyślana.

Film podzielono na dwie części, które rozdziela piętnastominutowa przerwa. Jest to moment wyznaczony przez twórców na toaletę czy rozprostowanie nóg. Jako osoba uczulona na siedzenie przez cztery godziny w jednym miejscu, bardzo to doceniam. Niektórym taki zabieg przywodzi na myśl operę, ja jednak sięgnęłam pamięcią do czasów, gdy w ten sposób dzielono produkcje, by widz nie znudził się w trakcie reklam i nie wyłączył telewizora. Ten moment przerwy tutaj również nie jest przypadkowy, bo wydarza się tuż przed tym, jak na ekranie ma pojawić się długo zapowiadana postać.

fot. kadr z filmu

Pierwsza połowa jest całkowicie ekspozycyjna. Nie ma w niej większego konfliktu czy choćby zwiastuna poważniejszych problemów, choć poprowadzono ją z klasą. Sprawy komplikują się dopiero w drugiej połowie i może właśnie wyważenie tego odrobinę mi przeszkadzało. Brutalista porusza tyle wątków, iż na koniec próbuje złapać za dużo srok za ogon. Trochę tak jakby Corbet nie bardzo wiedział, w którą stronę tę historię poprowadzić, więc wybrał każdą. Dodatkowo sprawę gmatwa interpretacyjnie epilog, który uderza nas puentą z zupełnie innej beczki. Przyznam jednak, iż to akurat zrobiło na mnie duże wrażenie. W tej dość poważnej produkcji nie zabrakło jednak też scen zabarwionych humorystycznie. Wybrzmiewa to szczególnie wtedy, gdy zderzają się wizja artystyczna z pragmatyzmem amerykańskim. Tych zderzeń światów ukazano zresztą znacznie więcej. W większości są one ponurym komentarzem na temat Stanów Zjednoczonych, bogaczy czy wykluczenia.

Co tu dużo mówić? Brutalista to fenomenalny film. Dopieszczona warstwa wizualna, role z ogromnym potencjałem na życiówki, poruszające wątki i nieskończone warstwy interpretacyjne. Zagwarantować mogę jedno – po seansie będziecie mieli o czym myśleć.


Fot. główna: kadr z filmu Brutalista (2025)

Idź do oryginalnego materiału