Born to Stay

filmweb.pl 2 tygodni temu
Zdjęcie: plakat


Odpalam "Nebraskę", prawdopodobnie najbardziej intymny album w karierze Bruce’a Springsteena (wydany w 1982 roku, jeszcze przed wielkim sukcesem "Born in the U.S.A.") i oddaję się surowym dźwiękom harmonijki z pierwszego utworu. To o pracy nad tym nagraniem opowiada biografia "Springsteen: Ocal mnie od nicości". Po seansie przez cały czas o niej myślę, a przecież oczekiwania były – nie oszukujmy się – zerowe.

Jeremy Allen White
  • 20th Century Studios

Reżyser Scott Cooper (m.in. "Szalone serce" z Jeffem Bridgesem w roli głównej) od lat nie nakręcił przynajmniej dobrego filmu. Plus rozmawiamy tu o kolejnym "american biopicu" – a ich w ostatnich latach mamy bądź co bądź na pęczki. Do tego wybór castingowy też wydawał się wymuszony: Jeremy Allen White jako Bruce? Nie wszyscy wierzyli w sukces tego projektu. Niemniej w "Springsteenie" Cooper postawił na swoim, wracając do korzeni i kręcąc kolejny film o muzyku – tym razem bazujący prawie wyłącznie na faktach z przeszłości kolosa amerykańskiego rocka.

Jest takie zdjęcie Springsteena z okładki jego autobiografii ("Born to Run"), na którym jako młodzieniec stoi przy aucie Corvette (prawdopodobnie model z 1960 roku). Frank Stefanko wykonał je w 1978 roku pewnego zimowego dnia, kiedy Springsteen posiadał już rozpoznawalność w Stanach, ale nie był jeszcze gwiazdą światowego formatu – to swoją drogą punkt wyjścia "Springsteena", czyli ten moment wkraczania w sukces, kiedy nie ma już odwrotu. To właśnie na tym zdjęciu możemy ujrzeć "prawdziwego" Bruce’a, gdzieś poza sceną, w dżinsach i skórzanej kurtce. I co tu dużo mówić – w Cooperowskim dramacie czułem, iż obcuję z tym samym Bruce’em, którego słyszałem na jego wczesnych płytach i widziałem na wspomnianej fotografii.

Słucham pierwszej strony "Nebraski" i zastanawiam się, co powoduje, iż najnowszy film z gwiazdą "The Bear" po prostu działa. Sprawa jest prosta: choćby operując półprawdami (mamy tu trochę fikcji, wprowadzonej na rzecz ukazania prywatnych problemów Springsteena), Cooper oddaje ducha tej muzyki i pozwala nam w pełni poznać człowieka, który za nią stoi. Albo i ludzi: reżyser sporo czasu ekranowego poświęca na współpracowników Bruce’a, czyli osoby odpowiedzialne za mastering jego albumów, dźwięk czy produkcję. Przykładowo w legendarnego Jona Landaua, współproducenta Bruce’a, wciela się bezbłędny Jeremy Strong.

Jeremy Strong, Jeremy Allen White
  • 20th Century Studios

Nie znajdziemy tu żadnej fałszywej nuty, choćby jeżeli "Springsteen" orbituje wokół surowych dźwięków wersji demo piosenek, które muzyk nagrał w domu w trakcie swojego małego wygnania. W filmie obserwujemy, jak Springsteen komponuje komplet utworów "straight from the heart", czyli napisanych prosto od serca. Brzmieniowo są zimne, dźwięk jest wręcz lodowaty, metaliczny, szorstki i w pełni koresponduje z jego ówczesnym stanem duszy. Nikt nie wierzy w powodzenie projektu – bo kto o zdrowych zmysłach puści to w radiu? Sam autor "Born to Run" także nie jest zadowolony – twierdzi, iż zagrane z zespołem piosenki nie mają tych samych emocji co te zarejestrowane w domowym zaciszu.

Jeremy Allen White, Odessa Young
  • 20th Century Studios

Springsteen – idealista i perfekcjonista – pragnie, aby końcowe wersje nagrań miały w sobie "coś". To jeden z głównych wątków filmu: stawianie na swoim i zaufanie intuicji. Na oklaski w pełni zasługuje cały wątek produkowania albumu i walki o utrzymanie tego samego dźwięku z wersji demo, nieprzetworzonego jeszcze przez elektronikę w studiu. Paradoksalnie twórcy filmowych biografii rzadko tak bardzo skupiają się na tego typu muzycznych niuansach – a powinni robić to częściej, co udowadnia nam "Springsteen".

Słucham drugiej strony "Nebraski" i myślę, iż film Coopera dotyka jakiejś prawdy o tym albumie i muzyce Bruce'a w ogóle. Reżyser nie stara się tworzyć tajemnicy wokół tych piosenek w taki sposób, jaki mogliśmy zobaczyć przy okazji biografii Boba Dylana ("Kompletnie nieznany" Jamesa Mangolda). W tamtym przypadku miało to sens – Mangold konfrontował się z Dylanowską legendą, na którą pracował sam artysta. Springsteen to trochę inny przypadek. I to właśnie dlatego reżyser w pełni stawia czoła mocy Springsteenowskiej muzyki, ukazując jej pełną siłę, zamiast lawirować gdzieś między image'em a brzmieniem artysty. Cooper rozumie, iż nieodłączaną częścią twórczości muzyka jest jego zszargana, amerykańska dusza, dlatego zagląda do niej bardzo głęboko, cofając się co jakiś czas w czasie i ukazując skomplikowaną relację małego Bruce’a z jego ojcem (Stephen Graham).

Jeremy Allen White
  • 20th Century Studios
  • Macall Polay

Cooper nie mitologizuje Springsteena, co udowadnia, iż odrobił pracę domową. "The Boss" to nie geniusz lub wizjoner, ale właśnie swój chłop, facet taki jak inni, wywodzący się z biedy, który wkłada masę pracy w swój sukces i respektuje zasady tamtejszej muzycznej gry. Przy tym wciąż walczy z rodzinnymi traumami i nawracającą depresją. Dlatego Bruce ucieka ("Baby, we were born to run", jak śpiewał), jest ciągle w ruchu, zawala relacje (wątek z nowo poznaną Faye – w tej roli Odessa Young), ledwie co utrzymuje przyjaźnie. I tak przez całe życie, bowiem nie potrafi inaczej; nie chce krzywdzić innych, jak to robił jego własny ojciec. Tak jakby nasz bohater nie mógł uwierzyć – wbrew temu, co podpowiada mu rozum czy też doganiająca go trauma z dzieciństwa – iż może Bruce Springsteen był "born to stay". W tym przypadku dobre chęci i czułe słówka nie wystarczą. Aby wygonić demony przeszłości, potrzeba jeszcze (parafrazując) mieć powód, aby wciąż wierzyć w lepszy dzień.

Kończę przesłuchiwać "Nebraskę". Jej ostatni utwór – "Reason to Believe" – ma taki moment, w którym narrator-Bruce wybudza się z tego "nebraskowego letargu" i dochodzi do niego, iż ludzie jakoś funkcjonują; iż przecież wstają do fabryk, do kościołów, do sklepów i starają się nigdy nie poddawać. "Struck me kinda funny/Funny, yeah, indeed/How at the end of every hard-earned day/People find some reason to believe", śpiewał wówczas 32-letni muzyk. I o tym również będzie "Springsteen": o szukaniu energii, aby brnąć do przodu, choćby jeżeli cały świat i twoja własna głowa zdają się być przeciwko tobie, a nicość już puka do drzwi.

Jeremy Allen White
  • 20th Century Studios

Tym sposobem Cooper nakręcił mały wielki film, mający w sobie jakąś niespodziewaną siłę rażenia. A ta uderza nagle, bodaj w najmniej oczekiwanym momencie, gdzieś w połowie seansu, kiedy po raz pierwszy usłyszymy ekranowe wersje "Nebraski". I będziemy się zastanawiać, czy to aby nie śpiewa Springsteen. Bo chociaż wiemy, iż White go imituje, to 34-letni Amerykanin – wraz ze swoimi "dialect coachem" Ericiem Vetro zajmującym się modulacją głosu i wokalu – dokonuje pełnoprawnego wejścia w postać drugiego człowieka; on wręcz zanurza się w Springsteena na jakiejś metafizycznej płaszczyźnie.

Mówią, iż magia amerykańskiego kina zgasła już dawno temu, może gdzieś na początku tego tysiąclecia. "Well, I guess everything dies, baby that's a fact/But maybe everything that dies someday comes back" – to z "Atlantic City" (drugi utwór na "Nebrasce"). jeżeli jest tak, jak śpiewał Bruce, to może White i Cooper przywracają ją na nowo. W dramacie, który jest bliski biograficznego ideału.
Idź do oryginalnego materiału