[…] Bór stał wokół ogromny i trochę ponury, gdyż choć słońce patrzyło z wysoka, zbity gąszcz konarów w górze przesiewał jedynie drżący półmrok.
W tym zwodniczym świetle trudno było doprawdy dojrzeć cokolwiek, tym bardziej iż cała przyroda miała jednolity na pozór, a tak w gruncie rzeczy wielobarwny kolor łzawy.
Pnie sosen, jodeł i świerków, pręty leszczyny, suche liście i gałęzie, mech i igliwie mieniły się szatą brunatną, wpadającą w szkarłat, to znów w brąz albo zgoła w miedź czy złoto. (…)
Drzewa – olbrzymie jodły, sosny i świerki – stały rzadko rozsiane, niby bocząc się jedne na drugie, a pośród nich rosły kępami krzaki malin. Ogromny spokój i surowość biły z głębi boru.
Mimo jasnego jeszcze dnia panował tu siny półmrok jak w nawie kościelnej. Z rzadka ćwierkały ptaki. […]
James Oliver Curwood i Jerzy Marlicz, Łowcy wilków, złota, przygód, Zrzeszenie Księgarstwa, Warszawa 1987 s. 332 i 357

