Świeżo po pokazie „Kongresu” Ariego Folmana chciałem się podzielić garścią uwag – bo jeszcze nie recenzją. Jak widać z trailera zmieniono głównego bohatera. Zamiast Ijona Tichego, mamy aktorkę Robin Wright, która gra samą siebie.
Oczywiście, nie dokładnie samą siebie, ale żartobliwy wariant – nawiązujący do tego, iż rzeczywiście z powodu ciąży i opieki nad dziećmi Wright musiała odrzucić kilka atrakcyjnych ról u boku a to Toma Cruise’a, a to Kevina Costnera. W związku z tym nie udało jej się rozkręcić błyskotliwie zapowiadającej się 20 lat temu kariery.
Dzisiaj prawdziwa Robin Wright jest już #po40, więc już po ptokach. Może najwyżej zagrać główną rolę w odjechanym filmie niszowego izraelskiego reżysera, ale już nigdy nie rolę romantycznego zainteresowania Toma Cruisa (który w tym filmie jest lekko sparodiowany zresztą).
Grając ironiczną wersję samej siebie Wright zgadza się na dożywotnią rezygnację z aktorstwa w zamian za jednorazową sumę i przekazanie swojego image i osobowości wytwórni „Miramount”. Bardzo się z nią identyfikuję, bo sam jestem w podobnej sytuacji – jedyna dobra rzecz, która mnie jeszcze spotka w karierze, to odprawa.
Jako gwiazda kina wirtualnego Wright trafia na Kongres Futurystów – i dopiero tutaj fabuła filmu zaczyna przypominać fabułę książki (a adekwatnie noweli, bo to przecież wszystkiego sto stron). Adaptacja jest dość wierna, są tu smaczki, które zrozumieją tylko ci, którzy przeczytali książkę.
Wyłowiłem swoje ulubione fragmenty, które w filmie są tylko szczegółami migającymi w tle – ciekawe, co jeszcze wyłowią komcionauci. Jest przede wszystkim „Hazelton odparował zarzut błyskawicznie tłumacząc, iż tak czy owak 22”.
Ale jest też „WODA Z KRANU” (wersalikami oddaję to, co w książce oddano rozstrzelonym drukiem, a w filmie okrzykiem „f… tap water”). Jest masło, które zgasło. Są jajka w ponadźwiękowych windach. Jest ocykan, spożywany w luksusowej restauracji („tu mamy przynajmniej autentyczne stoły, krzesła, talerze i sztuće”).
Ponieważ nie ma Trottelreinera, jego kwestie rozpisano na co najmniej trzy inne postacie – ale ogólnie widzę w tym szacunek dla literackiego pierowzoru. Tyle, iż o ile Lem „Kongresem” wyrażał swoje zmęczenie „fantastyką i futurologią” – Ari Folman wyraża obawy związane z kryzysem kina.
Miłośnikom animacji „Kongres” dostarczy jeszcze jednego wzruszenia. „Walc z Bashirem”, genialny poprzedni film Folmana, zrealizowany był w technice rotoscopingu.
Jej pionierami byli bracia Fleischerowie z Nowego Jorku, synowie krakowskiego krawca i niesłusznie zapomniani pionierzy animacji. Rozwijali tę sztukę równolegle z Disneyem, ale ich humor był zbyt zbyt dorosły, żeby mogli podbić lukratywny rynek kina familijnego.
Animowana część filmu bardziej przypomina filmy animowane Fleischerów niż Disneya. Co za tym idzie, widzowie wychowani na Disneyu mogą odczuwać lekki szok kulturowy – apeluję o otwartość. Albo i obejrzenie paru filmów o Betty Boop przed pójściem na „Kongres”.
Najsłabsze jest zakończenie, o którym tu oczywiście nie będzie ani słowa. Modyfikacje fabuły sprawiły, iż zakończenie lemowskie nie wchodziło w grę. Ale zakończenie Folmana rozczarowało. Przynajmniej mnie.
A wy jak myślicie?