BOKSER. Na ringu walczy się o swoją przeszłość, a nie marzy o przyszłości [RECENZJA]

film.org.pl 1 tydzień temu

Mitja Okorn zamachnął się na Hollywood ambitnym filmem o umieraniu. Rok na całe życie jest granicą w jego reżyserskiej twórczości, zza której nie można już wrócić do Planety Singli. Przynajmniej ja sobie tego nie wyobrażam. Tak więc Mitji Okornowi pozostało jedynie iść dalej i tym razem na słowiańskim rynku filmowym udowodnić, iż potrafi i chce kręcić ambitne kino o ludzkich emocjach. Bokser taki jest, chociaż nie brak mu wpadek. To kino sportowe, a dokładnie – bokserskie, ale jest w nim o wiele więcej historii niż w legendarnym Rockym. Zauważyłem to od razu, bo nie przepadam za kinem o boksie, z wyjątkiem właśnie Rocky’ego. W Bokserze wszystko jest na miejscu – dramat bez przesadnego patosu, sentyment do dawnych czasów, obiektywna ich ocena, doza humorku, akcja, walka oraz emocje z nią związane. No i Maciej Kawulski jest na swoim miejscu jako producent kina kopanego, a nie reżyser, nareszcie, bo świat bajek w postaci Akademii pana Kleksa to ewidentnie nie jego klimat.

Tak więc Mitja Okorn zaskoczył mnie pozytywnie historią, a Maciej Kawulski udowodnił, iż umie produkować kino o walce, które na samej walce wcale nie bazuje. Nie miałem co do tego nigdy wątpliwości, choćby po niesławnej Akademii. Jan Belcl zaś swoimi montażowymi zdolnościami utrzymał mnie przed ekranem od początku do końca, stopniowo prowadząc moje emocje do finału. Może on was zaskoczyć. Zanim jednak tam dotarłem i zanim wy tam dotrzecie, zajęła mnie historia. Można ją określić jako kino sportowej drogi od zera do bohatera, ale z licznymi wpadkami, w niewdzięcznej rzeczywistości, którą wielu z nas pamięta już jak przez mgłę. Lepiej, żeby nigdy nie wróciła, chociaż w Bokserze nie brak refleksji nad tą nową, która niekiedy wcale nie jest takim rajem obiecanym, jak się wydawało wszystkim tym, którzy marzyli o nim tylko z powodu kolorowych obrazków w zakazanej prasie. Bohaterem jest Jędrzej (Eryk Kulm), bokser, mistrz komunistycznej Polski, który nie może się pogodzić z tym, iż chociaż zdobył medal, wciąż jest nikim. Ciąży na nim klątwa ojca, niespełnionego, a adekwatnie zniszczonego przez system sportowca, który przez swoje nieszczęście niszczył swoją rodzinę. Tak więc nie chodzi tylko o bycie najlepszym, ale o dążenie do sukcesu i świadomość, co się może dla niego poświęcić, gdy za plecami czuje się cień ojca-tyrana oraz znienawidzoną biedę PRL-u. Bogactwo może zawrócić w głowie, a wtedy z oczu traci się dosłownie wszystko. Tej gorzkiej refleksji nie tylko o głównym bohaterze, bokserach, sportowcach, ludziach, a przede wszystkim Polakach, nie brak w filmie Mitji Okorna. Zapłata przychodzi jednak zawsze, a kolejną zaletą Boksera jest to, w jaki sposób ten upadek obrazu samego siebie jest zaprezentowany przez Eryka Kulma Jr., który notabene również ma za plecami sławnego ojca. Oczywiście nie tyrana, nie przegranego, ale człowieka z niewątpliwie silną osobowością i obrazem siebie, który jego syn odziedziczył. Wspaniale jest oglądać to na ekranie, podobnie jak wspaniale było być na koncertach Kulma i go fotografować.

Erykowi Kulmowi Jr. towarzyszą jednak jeszcze przynajmniej dwie osoby, które wraz z nim stworzyły poruszający dramatycznie zespół – nomen omen Eryk Lubos oraz Adam Woronowicz. Ich przeciwwagą są dwie kobiety, z których niestety żadna tej trójce nie dorównała. Najbardziej próbowała Waleria Gorobets, i to by było na tyle. Adrianna Chlebicka brzmiała zbyt teatralnie, niefilmowo, żeby zaskarbić sobie moją sympatię. Bynajmniej więc nie chodzi o sceny erotyczne ani o kontrastowość. Chodzi o napisanie postaci, która w niektórych momentach balansowała na granicy sprawienia widzowi nieprzyjemnego uczucia żenady. Może nie do końca to wina aktorki, ale napisanych dla niej dialogów, niemniej takie mam wrażenia. Kobiecość ukazana przez Kasię wydaje się do bólu stereotypowa w sensie staromodnym, a u Evy sztampowo wyuzdana w sensie nowoczesnym, co też nie jest do końca autentyczne. Zbyt mało w tych postaciach światłocienia, zwłaszcza na tle Kulma oraz Lubosa. Wątek Nicky’ego mógłby być bardziej złowrogi. Gdzieś w trakcie traci on swoją siłę, a manager staje się w oczach widza bardziej ojcowski. Nie wpływa to jednak zasadniczo na moją ocenę filmu, który zachwyca stroną wizualną. Powinienem dodać, jak na polskie warunki, ale w tym przypadku chyba każdy z was sam może sobie to dopowiedzieć. Widać, iż Netflix przeznaczył na produkcję odpowiednie środki. Krytycy owej „netflixowości” mogą więc nie mieć materiału do hejtu.

Mitja Okorn opowiedział mi pouczającą historię, chociaż nie biję się w ringu. Bokser to film o sławie, której nie potrzebujemy, chociaż dopóki jej nie zdobędziemy, jeszcze nie jesteśmy tego świadomi. Nie chodzi o boks, ale o realne życie. Wygrane są ważne, ale jeszcze ważniejsze są momenty, gdy przegrywamy, bo wtedy widzimy, jakimi pozorami są marzenia o szczęściu, które w gruncie rzeczy już zdobyliśmy. Boks to nie sens życia, ale gdy się widzi sens, to się lepiej boksuje. Podobnie ze wszystkim innym, co wydaje się nam celem samym w sobie, a takie nie jest. A na koniec muzyka – mówię stanowcze nie Still Loving You, niezależnie od tego, w jakiej aranżacji i nieważnie w czyim wykonaniu. Ten otwór nie pasuje do egzystencjalnej opowieści o boksie. Tak więc 7,5/10.

Idź do oryginalnego materiału