Neapol jest wspaniały, kobiety są magiczne, a młodość i piękno – ulotne. Oto 3 wielkie prawdy Paolo Sorrentino – prawdy, których głoszeniu poświęcił swoją karierę filmową. Tak jak wielu wielkich artystów, posługując się metodą prób i błędów, Włoch odnalazł własny styl (tudzież własne obsesje i fetysze twórcze). Wszystko wskazuje na to, iż okres eksperymentów dobiegł w jego przypadku końca: z utalentowanego epigona Felliniego wykluł się mistrz kina. Teraz nadszedł czas na miksowanie ulubionych motywów, przyglądanie się tym samym tematom z różnych perspektyw. Nikogo więc raczej nie zaskoczę, gdy napiszę, iż najnowszy film Neapolitańczyka – zaprezentowana podczas ubiegłorocznego festiwalu w Cannes Bogini Partenope – to klasyczny Sorrentino, zarówno pod względem formalnym, jak i fabularnym. Z jednym, ale jakże istotnym urozmaiceniem: po raz pierwszy mamy w twórczości Włocha do czynienia z protagonistką i – przynajmniej pozornie – kobiecą perspektywą.
W wodach okalających nabrzeże Neapolu na świat przychodzi Partenope (debiutująca na dużym ekranie Celeste Dalla Porta). Imię nadane dziewczynce wydaje się nieprzypadkowe. Zgodnie z grecką mitologią Partenope była syreną, która rzuciła się w morską toń po tym, jak zdała sobie sprawę, iż przepływający nieopodal Odyseusz nie jest podatny na jej wdzięki (niezorientowanym przypominam, iż mitologiczne syreny zamiast płetw posiadały skrzydła i nie potrafiły pływać). Morze wyrzuciło martwe ciało syreny na brzeg Neapolu, nierozerwalnie splatając jej los z losem rodzącego się miasta. Problem bohaterki filmu Sorrentino jest dokładnie odwrotny – wdziękom dziewczyny nie może oprzeć się nikt. Kolejni mężczyźni ślinią się na widok Partenope, wliczając w to również jej braci, nieszczęśliwie zakochanych w pięknej siostrze. I gdy już wydaje się, iż Sorrentino uraczy nas tym razem specyficzną, bo kazirodczą wersją Julesa i Jima, narracja filmu diametralnie się zmienia, ewoluując w ciąg epizodów z życia głównej bohaterki – od młodości aż po zasłużoną emeryturę.
Większość rzeczonych epizodów oscyluje wokół mężczyzn, których bohaterka spotyka na swojej drodze – każdy z nich uczy ją czegoś nowego na temat życia. John Cheever – zgorzkniały, amerykański pisarz grany z emfazą przez Gary’ego Oldmana – raczy dziewczynę monologami o tragicznych skutkach stłamszonej miłości i bezpowrotnie utraconej młodości. Siwy profesor antropologii (Silvio Orlando) mimowolnie zachęca ją do kariery naukowej, budząc w bohaterce głód wiedzy i fascynację pytaniami, na które nie ma jasnej odpowiedzi. Kandydujący na papieża biskup (Peppe Lanzetta) otwiera przed nią świat erotycznych fantazji, a poznany na imprezie Roberto (Marlon Joubert) zabiera ją do biednych dzielnic Neapolu, czym poszerza społeczną perspektywę dziewczyny, która dzieciństwo spędziła w nadmorskiej willi, żyjąc niczym pączek w maśle. Partenope okazuje się więc przede wszystkim filmem o kształtowaniu się tożsamości i świadomości nowoczesnej kobiety – procesie, który w przypadku głównej bohaterki dokonuje się pod auspicjami wygłodniałych, męskich spojrzeń (organizujących narrację filmu, a sproblematyzowanych przez reżysera jedynie do pewnego stopnia).
Na papierze brzmi to wszystko całkiem obiecująco – Sorrentino zupełnie nie panuje jednak nad strukturą swojego filmu. Część epizodów wydaje się ciągnąć w nieskończoność, a część urywa się po kilku bądź kilkunastu minutach, czasem w zaskakująco przypadkowych momentach. Brakuje Partenope odpowiedniego rytmu, brakuje płynności, która przesądzała o atrakcyjności takich filmów jak Wielkie Piękno czy Młodość. Narracja prowadzona przez Włocha zwykła porywać niczym wzburzone wody Tybru. Nie mieliśmy wyjścia: kolejne uwodzicielskie tracking shoty skutecznie przykuwały nas do ekranu, redefiniując pojęcie „magii kina”. Rzymską odyseję Jepa Gambardelli, choć trwa ponad 140 minut, ogląda się przecież jak krótki metraż – czegoś podobnego o perypetiach Partenope napisać nie sposób.
Choć stosunkowo łatwo przychodzi mi narzekanie na ostatnie projekty Sorrentino (Oni cierpieli na bardzo podobne problemy strukturalne), to koniec końców należy oddać cesarzowi, co cesarskie – Włoch wciąż pozostaje artystą o niezwykłym zmyśle audiowizualnym. Jest w Partenope parę sekwencji zapierających dech w piersiach: kilka kontemplacyjnych, powolnych zbliżeń na błękitną taflę wody wokół Capri czy obrazów upojnych, całonocnych libacji, raz zainscenizowanych w rytm energetycznej muzyki popularnej, a raz dostojnej muzyki klasycznej. Tak jak to bywa u Sorrentino: sacrum miesza się z profanum na każdej możliwej płaszczyźnie, funkcjonując razem w ramach immersyjnego, eklektycznego spektaklu. Problem polega na tym, iż film składa się również z innego rodzaju scen. Wyrwy między krótkimi mgnieniami piękna wypełniają pretensjonalne dialogi o przemijaniu i inne złote refleksje, którymi włoski reżyser raczył nas już w swoich poprzednich dziełach, czyniąc to jednak w sposób nieco bardziej wyrafinowany, a na pewno mniej irytujący.
Spójrzmy prawdzie w oczy: Sorrentino nigdy nie był reżyserem-intelektualistą. To cudowny kuglarz kina – wywodzący się ze szkoły Felliniego, a nie Pasoliniego – potrafiący wcisnąć nam największe banały tak, iż jeszcze mu za to podziękujemy. W jednej z najsłynniejszych scen Wielkiego piękna iluzjonista zdradzał Jepowi, iż jego popisowy numer – umiejętność uczynienia żyrafy niewidzialną – to zwykły trik. Nic więcej: po prostu zręczna sztuczka. Trudno o lepszą definicję kina w ujęciu autora Młodego papieża. W Bogini Partenope ta sztuczka, którą – jak się wydawało – Sorrentino ma opanowaną do perfekcji, po raz pierwszy mu nie wyszła. Żyrafa nie zniknęła.