Mam takie zaćmione wspomnienia, w których cała moja rodzina siedzi przed telewizorem. Pogrywa TVP albo jakaś inna stacja, a na niej James Bond. Nie jakiś tam Bond – tylko klasyki klasyków: Goldfinger, Pozdrowienia z Rosji. Wizja tamtego bezpiecznie zbudowanego świata lat 60. wraca do mnie co jakiś czas: eleganckie garnitury, piękne widoki, okropnie napisane postacie kobiece. To było kino stworzone po to, by spełniać marzenia mężczyzn z tamtej epoki – proste, wyraziste, pewne siebie.
Przyznam szczerze – spodziewałem się, iż Błysk diamentu śmierci będzie podobny do tamtych seansów. Oczekiwałem filmu, który zaadresuje problematyczne aspekty dawnych Bondów, a jednocześnie będzie estetyczną laurką dla gatunku, który już raczej nie powróci. Reklamy i tagliny filmu typu: „Bardziej bondowski niż jakikolwiek film o Bondzie” mnie w tym kierunku nastawiały. Chciałem poczuć podobne emocje, ale w nowoczesnym opakowaniu, z większą świadomością i dystansem. I dostałem jednocześnie dokładnie to, czego oczekiwałem – oraz tego kompletne przeciwieństwo.
fot. „Błysk diamentu śmierci” / materiały dystrybucyjne Velvet SpoonFabuła jest pozornie prosta: emerytowany tajny agent (Fabio Testi, dobrze znany miłośnikom włoskiego kina gatunkowego) spędza jesień życia w pensjonacie na Lazurowym Wybrzeżu. Zagadka związana z jego atrakcyjną sąsiadką uruchamia w nim wspomnienia z czasów, gdy trajektorię jego kariery wyznaczały międzynarodowe spiski, piękne kobiety, szybkie samochody i zabójcze gadżety. Emeryt postanawia jeszcze raz stanąć do walki – odnaleźć tajemniczą sąsiadkę i zemścić się na dawnych wrogach. Problem w tym, iż twórcy nie zadowalają się tak zarysowaną historią. Rozpoczynają nielinearną grę narracyjną, skaczą między dekadami, mieszają przeszłość z teraźniejszością, a wspomnienia z rzeczywistością (a może rzeczywistość ze wspomnieniami?). Film celowo ukrywa najważniejsze informacje do ostatnich minut, rozbijając prostą opowieść na dziesiątki fragmentów rozsypanych po całym metrażu.
To świadomy zabieg – zagadka ma trzymać widza w napięciu. W praktyce przez większość seansu zastanawiamy się: „co adekwatnie się wydarzyło i w którym roku teraz jesteśmy?”. Trudno śledzić historię, kiedy twórcy konsekwentnie odmawiają punktów zaczepienia. Jedna scena dzieje się w latach 60., kolejna we współczesności, a następna znów wraca do młodości bohatera. A może to flashback wewnątrz flashbacku? Te skoki czasowe pozwalają na ogrom zabaw operatorskich i reżyserskich – i pod tym względem film jest prawdziwą ucztą. Każda klatka wygląda jak starannie skomponowany kadr z włoskiego kina gatunkowego lat 70. Mocne kontrasty, wyraziste światło. Lazurowe Wybrzeże przypomina pocztówkę, wnętrza pensjonatu ociekają retroestetyką, a sceny wspomnień błyszczą bondowskim przepychem.
Film wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać hołd dla tamtego kina. Ma elegancję garniturów Connery’ego, egzotyczne lokacje i przez cały czas okropnie napisane postacie kobiece (pewne rzeczy się nie zmieniają). Jednocześnie sceny walk to czyste giallo: wyraziste, nieprzyjemnie piękne, z krwią w idealnym odcieniu czerwieni i nożami połyskującymi niczym w Głębokiej czerwieni. Kiedy twórcy pozwalają kamerze po prostu pokazywać akcję – sceny walk, stylizowane morderstwa – film działa rewelacyjnie. Ale nagle, obok giallo, dostajemy przebitki renesansowych obrazów, które płynnie przechodzą w komiksowe panele, a wszystko to przy dźwiękach opery Pucciniego. Brzmi intrygująco? Niestety, nie jest to subtelna stylizacja, ale estetyczny hałas zagłuszający resztę. Film nie potrafi zdecydować, czym chce być: hołdem dla Bonda, pastiszem giallo, teledyskową abstrakcją czy komentarzem o upływie czasu i nieuchronności przemijania. A może wszystkim naraz? Teoretycznie znajdujemy uzasadnienie tych reżyserskich wyborów pod koniec, ale nie sądzę, iż jest on na tyle satysfakcjonujący, żeby uzasadnić ten miszmasz.
Nielinearność to największy problem filmu. Twórcy zakładają, iż widz podąży za ich wizją, iż zaufa im na tyle, by zaakceptować roztrzaskaną strukturę. Początkowo działa to dobrze – intryguje i zmusza do aktywnego oglądania. Ale mniej więcej w połowie to zaufanie zaczyna się rozpływać. Film gubi sam siebie: traci wątek i rytm. Nielinearność przestaje być narzędziem narracyjnym, a staje się usprawiedliwieniem dla braku spójności. Można odnieść wrażenie, iż twórcy myślą: „będziemy zagadkowi, więc widz wybaczy nam wszystko”. A jednak nie wybacza – bo płaci za to całkowitym brakiem emocjonalnego zaangażowania. Zwroty akcji pojawiają się jeden po drugim – dziesięć na minutę. Sąsiadka nie jest tym, kim się wydaje; dawny wróg okazuje się przyjacielem; przyjaciel – wrogiem. Pierwszy twist działa. Trzeci nudzi. Kolejne przestają robić jakiekolwiek wrażenie. To jak jedzenie wyłącznie deserów przez dwie godziny: pyszne, ale w końcu niedobrze.
fot. „Błysk diamentu śmierci” / materiały dystrybucyjne Velvet SpoonFabio Testi robi, co może. To weteran włoskiego kina gatunkowego – wie, jak grać w takim repertuarze. Ma odpowiednią twarz: zmęczoną, ale groźną, spojrzenie chłodne, ale z przebłyskiem charyzmy. Problem w tym, iż scenariusz nie daje mu nic do grania. Jego bohater jest archetypem, nie człowiekiem. Stylowy, ale pusty w środku. Bond miał słabości, momenty zwątpienia, odrobinę humoru – choćby jeżeli płytkie, to jednak jakieś. Tutaj? Emerytowany agent to manekin w garniturze: przechodzi przez fabułę, ale nigdy w nią nie wchodzi. Pozostałe postacie są jeszcze uboższe. Tajemnicza sąsiadka istnieje wyłącznie jako obiekt fabularny i motywacja dla bohatera. Dawni wrogowie to karykaturalni łotrzy, pozbawieni głębi. Wszyscy są więźniami wizji reżyserów, którzy nie pozostawiają miejsca na prawdziwe emocje ani człowieczeństwo.
Film ostatecznie składa się w całość – to trzeba przyznać. Ta szalona wizja, estetyczny chaos, miks kiczu i retro tworzą spójne dzieło. Ale to spójność formy, nie treści. Autorzy stworzyli film, który wygląda jak hołd dla tamtego kina, ale nie odczuwa się go w taki sposób. Brakuje mu serca i duszy – zostaje tylko wydmuszka, idealna na tumblrowe gify.
Błysk diamentu śmierci ma elegancję i styl. Teoretycznie zawiera wszystko, co powinien mieć współczesny hołd dla tamtego gatunku. A jednocześnie nie posiada nic: ani historii, która naprawdę angażuje, ani emocji, które potrafiłyby w jakikolwiek sposób na nas oddziaływać. Jest tylko piękna, pusta fasada. To kino dla tych, którzy potrafią wybaczyć wszystko w imię stylu. jeżeli estetyka jest dla ciebie ważniejsza niż historia – zobaczysz coś wyjątkowego. jeżeli nie – przygotuj się na dwie godziny pięknego, ale wyczerpującego chaosu.










