Po obejrzeniu "Back to Black" wróciłem do domu w nastroju na Amy Winehouse. Chciałem jeszcze posłuchać jej muzyki, zobaczyć ją samą w akcji. Włączyłem więc sobie koncert "I Told You I Was Trouble: Live in London" – ten, podczas którego między kolejnymi utworami piosenkarka dialoguje z siedzącymi na balkonach bliskimi: mężem po lewej, ojcem po prawej. Dobry koncert, a przy okazji dobra metafora rozdartego, burzliwego życiorysu gwiazdy. Trudno się dziwić, iż reżyserka Sam Taylor-Johnson w swoim filmie rekonstruuje fragment tego właśnie występu.
I można pomyśleć: misja wykonana – bo jeżeli biografia artystki napędza koniunkturę na jej sztukę, to chyba dobrze. Problem w tym, iż porównanie z oryginałem nie wychodzi "Back to Black" na dobre. A jeżeli powiecie, iż to zarzut nie w porządku, bo oryginał zawsze będzie lepszy, odpowiem: jasne. Przyznam nawet, iż Marisa Abela zagrała tu całkiem niezłą rolę. Szkopuł w tym, iż Amy, w którą wciela się aktorka, jakoś trudno uwierzyć na słowo, iż "same z nią kłopoty".
"Chciałam, żeby widzieli mnie taką, jaką jestem", mówi Amy w scenie, która jest lejtmotywem "Back to Black". Brzmi to jak autorski manifest reżyserki i scenarzysty Matta Greenhalgha. Ale brzmi też jak retoryczny trik. Filmowe biografie niby rekonstruują "prawdę", ale tak naprawdę zawsze coś przy okazji konstruują. Właśnie dlatego Todd Haynes był bardzo fair, kiedy w swoim filmie o Bobie Dylanie choćby nie wykorzystał nazwiska bohatera, a w roli głównej obsadził cały szereg zupełnie niepodobnych do Dylana (ani do siebie nawzajem) aktorów. Zupełnie jakby chciał powiedzieć: biografia artysty to raczej biografia wizerunku niż człowieka. Innymi słowy: nie ufajcie, kiedy ktoś manifestuje, iż pokaże jaki artysta jest "naprawdę".
To powiedziawszy, trudno ukryć, iż ocenianie filmowej biografii to zwykle mechaniczna analiza porównawcza. Bierzesz film i rozliczasz go z aktów wierności. Czy fakty się zgadzają? Czy aktor/aktorka przypomina pierwowzór? Czy udało się oddać – cokolwiek by to znaczyło – "ducha" oryginału? Dopiero potem – jeżeli w ogóle – zaczynamy zastanawiać się, czy z całego przedsięwzięcia wynika coś więcej poza przesłaniem "kup więcej produktów danej osoby". Niestety: "Back to Black. Historia Amy Winehouse" traci punkty już na pierwszym etapie weryfikacji. Jak na biografię zrealizowaną pod kuratelą spadkobierców przystało, dostaliśmy bowiem laurkę.
Nie przesadzę chyba aż tak bardzo, kiedy powiem, iż "Back to Black" to film o Amy, która mało co, a chętnie poszłaby na "rehab". Taylor-Johnson i Greenhalgh łagodzą przecież wątek targających Winehouse demonów: tonują przemoc, tonują alkohol, tonują narkotyki. Abela podobnie: choć przywdziewa sukienki Winehouse, czesze się na jej modłę i bardzo wiernie odśpiewuje kolejne przeboje, gra Amy jako zwykłą dziewczynę ze złamanym sercem, z kochającą babcią (Lesley Manville), z kochającym tatą (Eddie Marsan) i z niefajnym, ale tylko trochę, chłopakiem (Jack O'Connell). choćby w największym ekranowym dołku Abela wygląda "normalniej" – może po prostu: zdrowiej – niż prawdziwa Amy, którą pamiętamy z telewizji, z teledysków, z koncertów. I mniejsza o to, czy intencja twórców jest bardziej PR-owa czy empatyczna: czy chodzi o zwykłe ocieplenie wizerunku Winehouse czy o skontrowanie tabloidowej narracji o "artystce przeklętej". Bo efekt jest taki, iż wylano dziecko z kąpielą.
Urok Amy polegał przecież (oprócz świetnych piosenek) na jej ambiwalencji, na tym, iż szczyciła się ze sceny byciem "niedobrą", choć w kulisach płaciła za to wysoką cenę. Właśnie dlatego chcieliśmy jej słuchać: póki mogła – bo potem już chyba nie mogła – potrafiła przekuć cierpienie w sztukę. Jej prawda była prawdą bólu i brudu, dlatego fascynowała. I nie pytajcie nawet, czy to "zdrowa" fascynacja. Jasne, iż nie – patrzcie, do czego doprowadziła. Ale też – jasne, iż tak. Kiedy słuchasz sobie, iż "Love is a Losing Game" albo "Tears Day on Their Own", i robi ci się lepiej, myślę, iż to jak najbardziej zdrowe. Oczywiście w filmie Taylor-Johnson mamy wszystkie piosenki, które powinniśmy mieć. Ale jakby odklejone od desygnatów, odciążone.
Paradoks biografii artystów polega zwykle na tym, iż zamiast o artyście opowiadają o człowieku. Taylor-Johnson próbuje jednak połączyć jedno z drugim i wymknąć się schematom gatunku. "Back to Black" nie jest więc ani historią "od kołyski aż po grób", ani historią typu "moment z życia". Reżyserka łączy życie i sztukę, chce opowiedzieć o Winehouse przez pryzmat jej muzyki (właśnie dlatego film dzieli tytuł z najsłynniejszym albumem piosenkarki). Nominalnie się to udaje: w jednej scenie Amy zrywa z Blakiem, cięcie, w kolejnej śpiewa już, iż "wraca do czerni". Ten "muzyczny" koncept działa jednak tylko momentami. Scena, w której Amy i Blake poznają się w pubie i flirtują za pośrednictwem szafy grającej, przypomina "Love You More", uroczy krótki metraż z początków kariery reżyserki, w którym piosenka grupy Buzzcocks pozwalała przełamać pierwsze lody parze mających się ku sobie nastolatków. Abela i O'Connell mają podobnie bezpretensjonalną chemię. Rozsadzają ekran swoją energią i dają nam klucz do zrozumienia być może najważniejszego związku w życiu Winehouse. A iż film o nieszablonowej artystce zmienia się zbyt łatwo w szablonowe (love) story – to już inna sprawa.
Taki już problem z biografiami: na odpowiednio wysokim poziomie uogólnienia wszystkie są takie same. Najpierw wzlot, potem upadek, potem triumfalny powrót albo śmierć, koniec. Wpasowując nieforemny klocek czyjegoś życiorysu w okienka scenariuszowego Excela łatwo wyprasować wszelkie zmarszczki – chociaż to one są zwykle najciekawsze. "Back to Black" jest właśnie takim seansem skakania po łebkach: wszystkie konteksty biografii Winehouse majaczą gdzieś na marginesie, ale żaden – z wyjątkiem tezy "to zwykła dziewczyna była" – nie formułuje się w temat filmu. "Artystka jazzowa w świecie popu", "internet i prasa plotkarska jako plutony egzekucyjne", "rodzina – system wsparcia czy traumatyzacji?", "sztuka – wentyl czy stryczek?". Zagadnienia są gotowe, ale eseje możecie spokojnie pisać bez obejrzenia filmu, bo ten nic nie wnosi do dyskusji.
Szkoda o tyle, iż w pamiętnym dokumencie Asifa Kapadii "Amy" udało się ułożyć te tematy w opowieść – na dodatek równie dwuznaczną, co sama bohaterka. Bo kto wie, czy krytykujący robienie sensacji z jej życia reżyser aby sam nie robił sensacji z jej życia. Jego film spełniał jednak ideał Haynesa: złożony w całości z materiałów archiwalnych i przekazów medialnych o Amy był – dosłownie – biografią wizerunku. "Back to Black" to zaś tylko zretuszowany portrecik. O tym, iż Amy była niepodrabialna, przypomina jedynie przypadkiem – nie umiejąc jej podrobić.
I można pomyśleć: misja wykonana – bo jeżeli biografia artystki napędza koniunkturę na jej sztukę, to chyba dobrze. Problem w tym, iż porównanie z oryginałem nie wychodzi "Back to Black" na dobre. A jeżeli powiecie, iż to zarzut nie w porządku, bo oryginał zawsze będzie lepszy, odpowiem: jasne. Przyznam nawet, iż Marisa Abela zagrała tu całkiem niezłą rolę. Szkopuł w tym, iż Amy, w którą wciela się aktorka, jakoś trudno uwierzyć na słowo, iż "same z nią kłopoty".
"Chciałam, żeby widzieli mnie taką, jaką jestem", mówi Amy w scenie, która jest lejtmotywem "Back to Black". Brzmi to jak autorski manifest reżyserki i scenarzysty Matta Greenhalgha. Ale brzmi też jak retoryczny trik. Filmowe biografie niby rekonstruują "prawdę", ale tak naprawdę zawsze coś przy okazji konstruują. Właśnie dlatego Todd Haynes był bardzo fair, kiedy w swoim filmie o Bobie Dylanie choćby nie wykorzystał nazwiska bohatera, a w roli głównej obsadził cały szereg zupełnie niepodobnych do Dylana (ani do siebie nawzajem) aktorów. Zupełnie jakby chciał powiedzieć: biografia artysty to raczej biografia wizerunku niż człowieka. Innymi słowy: nie ufajcie, kiedy ktoś manifestuje, iż pokaże jaki artysta jest "naprawdę".
To powiedziawszy, trudno ukryć, iż ocenianie filmowej biografii to zwykle mechaniczna analiza porównawcza. Bierzesz film i rozliczasz go z aktów wierności. Czy fakty się zgadzają? Czy aktor/aktorka przypomina pierwowzór? Czy udało się oddać – cokolwiek by to znaczyło – "ducha" oryginału? Dopiero potem – jeżeli w ogóle – zaczynamy zastanawiać się, czy z całego przedsięwzięcia wynika coś więcej poza przesłaniem "kup więcej produktów danej osoby". Niestety: "Back to Black. Historia Amy Winehouse" traci punkty już na pierwszym etapie weryfikacji. Jak na biografię zrealizowaną pod kuratelą spadkobierców przystało, dostaliśmy bowiem laurkę.
Nie przesadzę chyba aż tak bardzo, kiedy powiem, iż "Back to Black" to film o Amy, która mało co, a chętnie poszłaby na "rehab". Taylor-Johnson i Greenhalgh łagodzą przecież wątek targających Winehouse demonów: tonują przemoc, tonują alkohol, tonują narkotyki. Abela podobnie: choć przywdziewa sukienki Winehouse, czesze się na jej modłę i bardzo wiernie odśpiewuje kolejne przeboje, gra Amy jako zwykłą dziewczynę ze złamanym sercem, z kochającą babcią (Lesley Manville), z kochającym tatą (Eddie Marsan) i z niefajnym, ale tylko trochę, chłopakiem (Jack O'Connell). choćby w największym ekranowym dołku Abela wygląda "normalniej" – może po prostu: zdrowiej – niż prawdziwa Amy, którą pamiętamy z telewizji, z teledysków, z koncertów. I mniejsza o to, czy intencja twórców jest bardziej PR-owa czy empatyczna: czy chodzi o zwykłe ocieplenie wizerunku Winehouse czy o skontrowanie tabloidowej narracji o "artystce przeklętej". Bo efekt jest taki, iż wylano dziecko z kąpielą.
Urok Amy polegał przecież (oprócz świetnych piosenek) na jej ambiwalencji, na tym, iż szczyciła się ze sceny byciem "niedobrą", choć w kulisach płaciła za to wysoką cenę. Właśnie dlatego chcieliśmy jej słuchać: póki mogła – bo potem już chyba nie mogła – potrafiła przekuć cierpienie w sztukę. Jej prawda była prawdą bólu i brudu, dlatego fascynowała. I nie pytajcie nawet, czy to "zdrowa" fascynacja. Jasne, iż nie – patrzcie, do czego doprowadziła. Ale też – jasne, iż tak. Kiedy słuchasz sobie, iż "Love is a Losing Game" albo "Tears Day on Their Own", i robi ci się lepiej, myślę, iż to jak najbardziej zdrowe. Oczywiście w filmie Taylor-Johnson mamy wszystkie piosenki, które powinniśmy mieć. Ale jakby odklejone od desygnatów, odciążone.
Paradoks biografii artystów polega zwykle na tym, iż zamiast o artyście opowiadają o człowieku. Taylor-Johnson próbuje jednak połączyć jedno z drugim i wymknąć się schematom gatunku. "Back to Black" nie jest więc ani historią "od kołyski aż po grób", ani historią typu "moment z życia". Reżyserka łączy życie i sztukę, chce opowiedzieć o Winehouse przez pryzmat jej muzyki (właśnie dlatego film dzieli tytuł z najsłynniejszym albumem piosenkarki). Nominalnie się to udaje: w jednej scenie Amy zrywa z Blakiem, cięcie, w kolejnej śpiewa już, iż "wraca do czerni". Ten "muzyczny" koncept działa jednak tylko momentami. Scena, w której Amy i Blake poznają się w pubie i flirtują za pośrednictwem szafy grającej, przypomina "Love You More", uroczy krótki metraż z początków kariery reżyserki, w którym piosenka grupy Buzzcocks pozwalała przełamać pierwsze lody parze mających się ku sobie nastolatków. Abela i O'Connell mają podobnie bezpretensjonalną chemię. Rozsadzają ekran swoją energią i dają nam klucz do zrozumienia być może najważniejszego związku w życiu Winehouse. A iż film o nieszablonowej artystce zmienia się zbyt łatwo w szablonowe (love) story – to już inna sprawa.
Taki już problem z biografiami: na odpowiednio wysokim poziomie uogólnienia wszystkie są takie same. Najpierw wzlot, potem upadek, potem triumfalny powrót albo śmierć, koniec. Wpasowując nieforemny klocek czyjegoś życiorysu w okienka scenariuszowego Excela łatwo wyprasować wszelkie zmarszczki – chociaż to one są zwykle najciekawsze. "Back to Black" jest właśnie takim seansem skakania po łebkach: wszystkie konteksty biografii Winehouse majaczą gdzieś na marginesie, ale żaden – z wyjątkiem tezy "to zwykła dziewczyna była" – nie formułuje się w temat filmu. "Artystka jazzowa w świecie popu", "internet i prasa plotkarska jako plutony egzekucyjne", "rodzina – system wsparcia czy traumatyzacji?", "sztuka – wentyl czy stryczek?". Zagadnienia są gotowe, ale eseje możecie spokojnie pisać bez obejrzenia filmu, bo ten nic nie wnosi do dyskusji.
Szkoda o tyle, iż w pamiętnym dokumencie Asifa Kapadii "Amy" udało się ułożyć te tematy w opowieść – na dodatek równie dwuznaczną, co sama bohaterka. Bo kto wie, czy krytykujący robienie sensacji z jej życia reżyser aby sam nie robił sensacji z jej życia. Jego film spełniał jednak ideał Haynesa: złożony w całości z materiałów archiwalnych i przekazów medialnych o Amy był – dosłownie – biografią wizerunku. "Back to Black" to zaś tylko zretuszowany portrecik. O tym, iż Amy była niepodrabialna, przypomina jedynie przypadkiem – nie umiejąc jej podrobić.