Biografistyka is a losing game

filmweb.pl 8 miesięcy temu
Po obejrzeniu "Back to Black" wróciłem do domu w nastroju na Amy Winehouse. Chciałem jeszcze posłuchać jej muzyki, zobaczyć ją samą w akcji. Włączyłem więc sobie koncert "I Told You I Was Trouble: Live in London" – ten, podczas którego między kolejnymi utworami piosenkarka dialoguje z siedzącymi na balkonach bliskimi: mężem po lewej, ojcem po prawej. Dobry koncert, a przy okazji dobra metafora rozdartego, burzliwego życiorysu gwiazdy. Trudno się dziwić, iż reżyserka Sam Taylor-Johnson w swoim filmie rekonstruuje fragment tego właśnie występu.

  • Dean Rogers


I można pomyśleć: misja wykonana – bo jeżeli biografia artystki napędza koniunkturę na jej sztukę, to chyba dobrze. Problem w tym, iż porównanie z oryginałem nie wychodzi "Back to Black" na dobre. A jeżeli powiecie, iż to zarzut nie w porządku, bo oryginał zawsze będzie lepszy, odpowiem: jasne. Przyznam nawet, iż Marisa Abela zagrała tu całkiem niezłą rolę. Szkopuł w tym, iż Amy, w którą wciela się aktorka, jakoś trudno uwierzyć na słowo, iż "same z nią kłopoty".

"Chciałam, żeby widzieli mnie taką, jaką jestem", mówi Amy w scenie, która jest lejtmotywem "Back to Black". Brzmi to jak autorski manifest reżyserki i scenarzysty Matta Greenhalgha. Ale brzmi też jak retoryczny trik. Filmowe biografie niby rekonstruują "prawdę", ale tak naprawdę zawsze coś przy okazji konstruują. Właśnie dlatego Todd Haynes był bardzo fair, kiedy w swoim filmie o Bobie Dylanie choćby nie wykorzystał nazwiska bohatera, a w roli głównej obsadził cały szereg zupełnie niepodobnych do Dylana (ani do siebie nawzajem) aktorów. Zupełnie jakby chciał powiedzieć: biografia artysty to raczej biografia wizerunku niż człowieka. Innymi słowy: nie ufajcie, kiedy ktoś manifestuje, iż pokaże jaki artysta jest "naprawdę".

To powiedziawszy, trudno ukryć, iż ocenianie filmowej biografii to zwykle mechaniczna analiza porównawcza. Bierzesz film i rozliczasz go z aktów wierności. Czy fakty się zgadzają? Czy aktor/aktorka przypomina pierwowzór? Czy udało się oddać – cokolwiek by to znaczyło – "ducha" oryginału? Dopiero potem – jeżeli w ogóle – zaczynamy zastanawiać się, czy z całego przedsięwzięcia wynika coś więcej poza przesłaniem "kup więcej produktów danej osoby". Niestety: "Back to Black. Historia Amy Winehouse" traci punkty już na pierwszym etapie weryfikacji. Jak na biografię zrealizowaną pod kuratelą spadkobierców przystało, dostaliśmy bowiem laurkę.

  • Dean Rogers


Nie przesadzę chyba aż tak bardzo, kiedy powiem, iż "Back to Black" to film o Amy, która mało co, a chętnie poszłaby na "rehab". Taylor-Johnson i Greenhalgh łagodzą przecież wątek targających Winehouse demonów: tonują przemoc, tonują alkohol, tonują narkotyki. Abela podobnie: choć przywdziewa sukienki Winehouse, czesze się na jej modłę i bardzo wiernie odśpiewuje kolejne przeboje, gra Amy jako zwykłą dziewczynę ze złamanym sercem, z kochającą babcią (Lesley Manville), z kochającym tatą (Eddie Marsan) i z niefajnym, ale tylko trochę, chłopakiem (Jack O'Connell). choćby w największym ekranowym dołku Abela wygląda "normalniej" – może po prostu: zdrowiej – niż prawdziwa Amy, którą pamiętamy z telewizji, z teledysków, z koncertów. I mniejsza o to, czy intencja twórców jest bardziej PR-owa czy empatyczna: czy chodzi o zwykłe ocieplenie wizerunku Winehouse czy o skontrowanie tabloidowej narracji o "artystce przeklętej". Bo efekt jest taki, iż wylano dziecko z kąpielą.

Urok Amy polegał przecież (oprócz świetnych piosenek) na jej ambiwalencji, na tym, iż szczyciła się ze sceny byciem "niedobrą", choć w kulisach płaciła za to wysoką cenę. Właśnie dlatego chcieliśmy jej słuchać: póki mogła – bo potem już chyba nie mogła – potrafiła przekuć cierpienie w sztukę. Jej prawda była prawdą bólu i brudu, dlatego fascynowała. I nie pytajcie nawet, czy to "zdrowa" fascynacja. Jasne, iż nie – patrzcie, do czego doprowadziła. Ale też – jasne, iż tak. Kiedy słuchasz sobie, iż "Love is a Losing Game" albo "Tears Day on Their Own", i robi ci się lepiej, myślę, iż to jak najbardziej zdrowe. Oczywiście w filmie Taylor-Johnson mamy wszystkie piosenki, które powinniśmy mieć. Ale jakby odklejone od desygnatów, odciążone.

Paradoks biografii artystów polega zwykle na tym, iż zamiast o artyście opowiadają o człowieku. Taylor-Johnson próbuje jednak połączyć jedno z drugim i wymknąć się schematom gatunku. "Back to Black" nie jest więc ani historią "od kołyski aż po grób", ani historią typu "moment z życia". Reżyserka łączy życie i sztukę, chce opowiedzieć o Winehouse przez pryzmat jej muzyki (właśnie dlatego film dzieli tytuł z najsłynniejszym albumem piosenkarki). Nominalnie się to udaje: w jednej scenie Amy zrywa z Blakiem, cięcie, w kolejnej śpiewa już, iż "wraca do czerni". Ten "muzyczny" koncept działa jednak tylko momentami. Scena, w której Amy i Blake poznają się w pubie i flirtują za pośrednictwem szafy grającej, przypomina "Love You More", uroczy krótki metraż z początków kariery reżyserki, w którym piosenka grupy Buzzcocks pozwalała przełamać pierwsze lody parze mających się ku sobie nastolatków. Abela i O'Connell mają podobnie bezpretensjonalną chemię. Rozsadzają ekran swoją energią i dają nam klucz do zrozumienia być może najważniejszego związku w życiu Winehouse. A iż film o nieszablonowej artystce zmienia się zbyt łatwo w szablonowe (love) story – to już inna sprawa.

  • Ollie Upton


Taki już problem z biografiami: na odpowiednio wysokim poziomie uogólnienia wszystkie są takie same. Najpierw wzlot, potem upadek, potem triumfalny powrót albo śmierć, koniec. Wpasowując nieforemny klocek czyjegoś życiorysu w okienka scenariuszowego Excela łatwo wyprasować wszelkie zmarszczki – chociaż to one są zwykle najciekawsze. "Back to Black" jest właśnie takim seansem skakania po łebkach: wszystkie konteksty biografii Winehouse majaczą gdzieś na marginesie, ale żaden – z wyjątkiem tezy "to zwykła dziewczyna była" – nie formułuje się w temat filmu. "Artystka jazzowa w świecie popu", "internet i prasa plotkarska jako plutony egzekucyjne", "rodzina – system wsparcia czy traumatyzacji?", "sztuka – wentyl czy stryczek?". Zagadnienia są gotowe, ale eseje możecie spokojnie pisać bez obejrzenia filmu, bo ten nic nie wnosi do dyskusji.

Szkoda o tyle, iż w pamiętnym dokumencie Asifa Kapadii "Amy" udało się ułożyć te tematy w opowieść – na dodatek równie dwuznaczną, co sama bohaterka. Bo kto wie, czy krytykujący robienie sensacji z jej życia reżyser aby sam nie robił sensacji z jej życia. Jego film spełniał jednak ideał Haynesa: złożony w całości z materiałów archiwalnych i przekazów medialnych o Amy był – dosłownie – biografią wizerunku. "Back to Black" to zaś tylko zretuszowany portrecik. O tym, iż Amy była niepodrabialna, przypomina jedynie przypadkiem – nie umiejąc jej podrobić.
Idź do oryginalnego materiału