Gdy Jerzy Janicki po raz pierwszy przyjechał w Bieszczady, nie było jeszcze Jeziora Solińskiego, a obwodnicę dopiero budowano… Na wyprawie, na którą namówiła go żona, zabrakło zdobywania szczytów, a wieczory nie kończyły się tylko romantycznymi rozmowami we dwoje. Przybyła z Warszawy para zupełnym przypadkiem trafiła w okolice Dwerniczka. Tu powitała ich woń bimbru, potu, podchmieleni pilarze, zapadające się chaty oraz dzika przyroda. I ten zakątek od razu pokochali!
- W nawiązaniu do rocznicy śmierci Jerzego Janickiego (10.08.1928 r. – 15.04.2007), przypominamy artykuł, który ukazał się na łamach „Super Nowości” w dniach 16.-19.04.2021 r.
To spod jego ręki wyszły scenariusze do seriali „Dom”, „Przygody psa Cywila” czy „Polskie drogi”. Współtworzył słynnych radiowych „Matysiaków”. Z prawdziwą pasją pisał o ukochanym w Lwowie, w którym mieszkał przed laty. I jak nikt potrafił oddać prawdziwy klimat dawnych Bieszczad oraz jego mieszkańców – zakątka, który stał się dla Jerzego Janickiego drugim domem.
Czas spędzony w tym miejscu zaowocował m.in. wspaniałymi słuchowiskami, zbiorem bieszczadzkich opowiadań „Nieludzki doktor” i scenopisami do takich kultowych produkcji jak: „Wolna sobota”, „Hasło” czy „Kino objazdowe”.
Te, można oglądać w zatwarnickim kinie „Końkret”, na terenie dawnego parku konnego, gdzie… kręcono zdjęcia do tych produkcji. A kto wie, czy Jerzy Janicki przyjechałby kiedyś w Bieszczady, gdyby nie jego żona?
W brydża z Młynarskim
Mieszkające w Warszawie małżeństwo nigdy nie stroniło od towarzystwa. Noce spędzane na grze w brydża i długich rozmowach były dla nich codziennością. Urlopy spędzali poza domem – najczęściej w Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u w Zakopanem.
– Pojechaliśmy tam choćby w podróż poślubną, po tym jak pobraliśmy się zaledwie po trzech miesiącach znajomości – wspomina prof. dr hab. n. med. Krystyna Czechowicz-Janicka, żona Jerzego Janickiego. – Wówczas do Zakopanego jeździliśmy pod każdym pretekstem. To był czas nigdy nie kończącej się zabawy towarzyskiej, szalonych wygłupów i conocnej aż do świtu obowiązkowej partii brydża, w którego grywaliśmy z Wojtkiem Młynarskim.
Wszystkie te wyjazdy do Zakopanego przerwały się jak nożem uciął po jednej, bardzo pamiętnej wycieczce w Bieszczady.
– Bieszczady były wówczas kompletnie dziką krainą – opowiada pani Krystyna. – Namówiłam męża, który nigdy wcześniej nie wędrował z plecakiem, żeby wziąć namiot od moich rodziców i wybrać się właśnie w Bieszczady. Obwodnicą dojechaliśmy do Cisnej – była ona wtedy jedynym znanym punktem na tych terenach rozpoznawalnym dla przyjezdnych.
Para postanowiła rozbić namiot i na dziko przenocować nad rzeczką. Jednak pierwsza bieszczadzka noc nie była zbyt łaskawa dla przyjezdnych. Na początek, ceniony warszawski twórca po kilku godzinach samodzielnej walki ostatecznie poległ w starciu … z rozłożeniem namiotu. Pomogła żona. Pierwsze spotkanie z Bieszczadami skutecznie zakłóciła także wietrzna i dżdżysta pogoda tej nocy.
– Było straszliwie zimno – wspomina nasza rozmówczyni. – Siedzieliśmy pod tym namiotem i dla rozgrzewki piliśmy koniak francuski. Pamiętam jak mąż dygocząc z zimna powiedział: „Chyba zwariowaliśmy. Za ten koniak to moglibyśmy spędzić wakacje co najmniej w Jugosławii”.
W poszukiwaniu Chreptiowa
Jednak o poranku Bieszczady pokazały przyjezdnym cały swój urok. Niczym nieposkromiona, dzika i wszechogarniająca swym pięknem przyroda. Spakowali namiot i ruszyli dalej. Szukali jednak nie przygód, a konkretnego miejsca.
– Naszym celem była stanica ukraińska Chreptiów wzniesiona nad Lutowiskami, gdzie Jerzy Hoffman kręcił „Pana Wołodyjowskiego” – zdradza małżonka Jerzego Janickiego. – Gdy wjechaliśmy na górkę nad tą miejscowością, naszym oczom ukazał się przepiękny widok. Pamiętam go jakby to było wczoraj. Po jednej stronie była pustka i tylko mały neogotycki kościół – co było niespotykane na terenie, gdzie stały zwykle cerkwie. Z drugiej zachwycała wspaniała, wzniesiona na potrzeby filmu osada. Pojechaliśmy zobaczyć, co po niej zostało.
Ponieważ nie był to jedyny ślad po słynnej produkcji filmowej, państwo Janiccy postanowili udać się także w miejsce, gdzie kręcono sceny pożaru Raszkowa. Dlatego też nie ruszyli w kierunku Ustrzyk Górnych i Cisnej, a skręcili w Smolniku w prawo, kierując się ku cerkwi w niedalekim Chmielu. Nie mieli jeszcze pojęcia, iż kiedyś tam… zamieszkają.
Milicjant z głową w talerzu
Po zaspokojeniu filmowej ciekawości, para udała się do sąsiedniego Dwerniczka – jak wspomina nasza rozmówczyni – z piękną, starą, choć nieczynną pocztą. Była godzina 13. – pora obiadowa. Ktoś polecił głodnym już turystom posilić się w okolicznej knajpce. Gdy weszli do środka ich oczom ukazał się niecodzienny widok.
– Wnętrze było przepełnione ludźmi, a wszyscy biesiadnicy kompletnie pijani, niektórzy wręcz nieprzytomni z upojenia alkoholowego. Byłam tam jedyną kobietą, więc od razu w moim kierunku poleciały niewybredne żarty i zaczepki. Bałam się, iż w przypadku przejścia od słowa do czynów, Jurek mnie nie obroni, bo nie był silny fizycznie, ani tym bardziej nie wyglądał na osiłka – wspomina prof. Czechowicz-Janicka. – Gdy zdaliśmy sobie sprawę z tego iż na żadną pomoc nie moglibyśmy liczyć, bo choćby milicjant, spał z głową w talerzu – uciekliśmy stamtąd, nie zjadłszy niczego.
Po drodze państwo Janiccy zwrócili uwagę na barakowozy, stojące nieopodal knajpki, którą właśnie w pośpiechu opuścili. Drzwi do jednego z barakowozów były otwarte, więc zajrzeli do środka.
– Na pryczach leżało dwóch podchmielonych młodych ludzi ubranych w robocze drelichy. Ku naszemu pełnemu zaskoczeniu z entuzjazmem i zaangażowaniem godnym obrony pracy doktorskiej młodzieńcy prowadzili intelektualny dyskurs … nad filozoficzną teorią radzieckiego uczonego Łunaczarskiego. Zrozumieliśmy wtedy, iż Bieszczady to nie tylko piękna przyroda, ale kraina zamieszkała przez niezwykle ciekawych ludzi, o jeszcze bardziej niezwykłych życiorysach i korzeniach.
Janiccy nie mieli pomysłu, gdzie spędzić kolejną bieszczadzką noc. Przenocował ich w Dwerniczku gajowy.
– Spędziliśmy noc pod ogromną pierzyną, podczas gdy w kuchni, na ogromnym palenisku pędził się bimber – śmieje się nasza rozmówczyni.
Warszawskich turystów urzekła serdeczność gospodarza. – Gajowy, choć żył skromnie, chciał nas ugościć jak najstaranniej, zabawiając nas przy tym smakowitymi opowieściami i bimbrem, którego kropelki codziennie rytmicznie spadały na kuchenną płytę.
Pan Jerzy, jak na reportera przystało, był bardzo interesujący bieszczadzkiego świata. Z zainteresowaniem przysłuchiwał się więc opowieściom np. o zrywkach drewna. Jego uwadze nie uszedł też specyficzny język rozmówcy…
Karteczki w kieszeniach
Janiccy nie dojechali do Ustrzyk Górnych, nie wrócili też do Cisnej. Zakochali się w okolicach Dwerniczka. Kolejne noclegi spędzili w domku, w którym na co dzień mieszkał leśnik łąkowy, który porzuciwszy przed wieloma laty rodzinny Szczecin i zawód dziennikarza, osiedlił się na stałe w Dwerniczku.
– Nazywał się Leon Biller i jak twierdził, uciekł w Bieszczady byleby być dalej od swojej żony. Mogliśmy się jedynie domyślać, iż coś arcyważnego musiało poróżnić małżonków, skoro Leon portret swojej żony zawiesił w… stajni, tuż nad żłobem Igora i Berdysza, dwóch koni uratowanych z rzeźni przez Leona. Był niezwykle barwną i ciekawą osobą – wspomina pani Krystyna. – Kochał Bieszczady i choć nie znał się w ogóle na leśnictwie, zatrudniono go jako tzw. łąkowego czyli leśnika, który zajmuje się opieką nad łąkami. Jego zadaniem było wyjście rano i zobaczenie czy podlegli mu pracownicy koszą łąki.
W praktyce poranne wyjścia „do pracy” okazywały się zwykle niemożliwe, bo… państwo Janiccy całe noce spędzali na rozmowach z gospodarzem i jego podwładnymi.
– To była jedna wielka impreza – śmieje się pani Krystyna. – Pamiętam, iż jednemu z nich pomagałam nad ranem wsiąść na rower, bo ciągle z niego spadał i nie mógł wyjechać na te łąki.
Trudności ze swoim środkiem transportu do pracy miał także Leon Biller. Aby dosiąść konia prowadził go wpierw do głębokiego rowu przed chatą po to, by wyrównawszy w ten sposób odległość pomiędzy stopami leśnika a wysokością grzbietu końskiego, bez zbędnego już wysiłku fizycznego dosiąść konia.
Napotykanymi przez Janickich bieszczadzkimi osadnikami byli w istocie ludzie, którzy napłynęli w Bieszczady z różnych części Polski, a wraz z nimi historie ich losów, często i dramaty ludzkie.
– Jurek uwielbiał godzinami rozmawiać z tymi ludźmi, uważnie słuchając snujących się opowieści. Myślę, iż gros tych wszystkich historii, które potem umieścił w zbiorze opowieści bieszczadzkich to były właśnie owoce tych rozmów – twierdzi żona pisarza. – Mój mąż był dziennikarzem z krwi i kości, instynktownie wyłapywał w rozmowie niecodzienne wątki ludzkich losów i sporządzał z nich robocze notatki. W każdej kieszeni nosił karteczki z tymi zapiskami. A na każdej karteczce była czyjaś historia…
„Pierwsze na ziemi pojawiły się konie…”
Kolejne wieczory w Dwerniczku upływały warszawskim turystom bardzo szybko. Z rozkoszą zasłuchiwali się m.in. w opowieściach gospodarza chaty, który choć z pozoru twardy w obyciu, jak się okazało miał w głębi wrażliwą duszę poety.
– Prawdę powiedziawszy Leon z tą swoją delikatnością nie pasował do siermiężnego, bieszczadzkiego klimatu. Oczywiście pił samogon, tak jak wszyscy dookoła, ale równocześnie czarował tą swoją poezją, wciągał słuchacza w magię Bieszczad, te połoniny, zachodzące słońce… Opowiadał, jak powstał świat, iż pierwsze na ziemi pojawiły się konie, a narodziły się one z mgły… – wspomina pani Krystyna. – Z drugiej strony Leon miał ludzkie przyziemne słabości – bałaganiarz był z niego okropny. Gdy wezwano go do Przemyśla, nie mógł nigdzie znaleźć drugiej skarpetki. Ostatecznie pojechał więc… w skarpetce Jurka. Muszę jednak przyznać, iż to właśnie Leonowi zawdzięczam poetycki sposób patrzenia na Bieszczady, no i przyjaźń z leśnikami.
Co ciekawe, państwo Janiccy nie wzięli na bieszczadzką wycieczkę swoich dzieci ze względu na częstą obecność żmij w tym rejonie. Zbieg okoliczności sprawił, iż do chaty Leona Bilera pewnego dnia zawitała na nocleg grupka wędrujących studentów herpetologii, którzy z racji swoich naukowych zainteresowań zbierali i opisywali okazy bieszczadzkich węży i z ochotą prezentowali je ciekawym turystom.
– Gdzieś przeczytałam, iż szef tej studenckiej grupy, którego nazywaliśmy „Żmiją”, w tej chwili jest docentem na Uniwersytecie Jagiellońskim. Oczywiście zajmuje się żmijami – wyjaśnia profesor okulistyki.
Rozpadające się chaty w Hulskiem
Leon Biller okazał się nie tylko gościnnym gospodarzem, ale i świetnym przewodnikiem turystycznym. Za jego radą Janiccy odwiedzili m.in. cerkiew w Smolniku. Dzisiejsza świątynia zajmująca dumne miejsce na liście UNESCO, wtedy była w opłakanym stanie.
– Niedaleko niej stały zapadnięte chaty. Była też ogromna cegielnia, po której nie ma w tej chwili śladu. Moją uwagę zwrócił mężczyzna, który siedział w oknie tej cegielni i… czytał „Trybunę Ludu” – wspomina nasza rozmówczyni. – Pomyślałam: „skąd on wziął tę gazetę?”. Przecież nie ma tu kiosków. Widać to kolejny miastowy, który – jak to się mówiło „uciekł przed Bogiem i policją” w Bieszczady.
Innym magicznym miejscem odkrytym przez Janickich podczas ich pierwszej bieszczadzkiej wyprawy było Hulskie. Wśród urzekającej dzikością przyrody, w tamtych czasach mieszkali jeszcze ludzie.
– Zobaczyliśmy dwie rozpadające się chaty – jak opowiada pani Krystyna: – Przy jednej z nich stała kobieta. W drewnianym żłobie zawieszonym pomiędzy chatami spało dziecko, które czule kołysała do snu jego matka. Dziś nie ma tam nic. Jest pustka…
Niezwykła przyjaźń
Bieszczady zafascynowały państwa Janickich, stąd też kiedy tylko mogli wracali w te strony. Dzięki nawiązanym znajomościom i powoli rozwijającej się bazie turystycznej, z roku na rok radzili sobie coraz sprawniej w kwestiach organizacji noclegów i wyżywienia dla siebie.
– Gajowy miał jakieś łóżko to tam przesypialiśmy, potem powstały w Smolniku domki campingowe. Pamiętam też z tamtych czasów hotel robotniczy w Zatwarnicy, gdzie wraz z drwalami można było zjeść obiad – opowiada pani Czechowicz-Janicka. – Przychodziło tam także bardzo dużo więźniów, w charakterystycznych czapkach i strojach. Poruszali się po okolicy swobodnie i zupełnie bez nadzoru.
Janiccy zawiązali też głęboką przyjaźń z leśniczym Chmurskim, z którym zapoznał ich Leon Biller.
– W pierwszym spotkaniu Stefan Chmurski sprawiał wrażenie oziębłego w relacjach – taki typ urodzonego służbisty i dowódcy. Jednak niemal natychmiast zaprzyjaźniliśmy się. Stefan i Tosia Chmurscy i ich rodzina, z którą cały czas – przez te 50 lat wciąż przyjaźnimy się, byli naszymi „Aniołami Stróżami” podczas naszych bieszczadzkich wypraw i nieocenioną kopalnią wiedzy, taką „bieszczadzką wikipedią”.
Po 2 – 3 latach Janiccy odważyli się wziąć ze sobą także dwie córeczki.
Wyłapać „smaczki”
Pisarz z niegasnącą fascynacją chłonął bieszczadzki klimat, przysłuchując się kolejnym zasłyszanym historiom. – Każde spotkanie z pilarzem czy kierowcą kina objazdowego, kończyło się godzinnymi ich opowieściami. A Jurek wciąż to spisywał gdzieś na karteczce – wspomina jego małżonka. – Później wracaliśmy do Warszawy, siadał przy biurku i z tych wszystkich zapisków wyłaniał się obraz oraz piękne słowa. Robił z tego słuchowisko. Zresztą wszystkie jego opowieści bieszczadzkie były pierwotnie słuchowiskami radiowymi, które potem zamieniły się w scenariusze filmowe i filmy fabularne.
Jak twierdzi żona, twórcę cechowała niezwykła spostrzegawczość:
– Byłam świadkiem większości tych rozmów, jednak, gdy wracam do tego, co napisał, jestem pełna podziwu, jak udawało mu się z tych rozmów wyłapywać takie „smaczki”.
Jerzy Janicki potrafił jak mało kto słuchać, ale i obserwować. Wielokrotnie był świadkiem ciężkiej pracy, z jaką zmagali się okoliczni mieszkańcy. Trud zrywki pokazuje m.in. film „Hasło”, do którego napisał scenariusz, a który realizowano w Bieszczadach.
– Pamiętam, jak byliśmy na planie. Z podziwem przyglądałam się, jakiego wysiłku i umiejętności trzeba było wówczas, by ściąć drzewo we adekwatnym kierunku i zsunąć je z tej góry do rzeki, żeby mogło popłynąć – mówi pani Krystyna.
Jej mąż wspaniale przekładał bieszczadzką codzienność na język radia, filmu oraz książek. Jego siłą było to, iż potrafił zadbać o szczegóły i zachować choćby sposób mówienia swoich bieszczadzkich rozmówców.
– Przykładem jest choćby określenie „nieludzki doktor”, czyli… weterynarz, ale ludzie takiego słowa nie używali. Pytano: „Gdzie idziesz z tą krową?”. „Do nieludzkiego doktora”. Takie nowotwórstwo było zrozumiałe tylko dla konkretnej okolicy, i to nowotwórstwo słowne skrupulatnie wyłapywał Jurek – tłumaczy nasza rozmówczyni. – Mówi się o nim najczęściej, iż był reportażystą, człowiekiem radia, twórcą filmów i seriali telewizyjnych. Za to dostawał nagrody. Ale mniej się o nim mówi jako o pisarzu. A miał piękny język!
Dom od Zosi Komedowej
Jak można się domyślić, z czasem wizyty w Bieszczadach bynajmniej się Państwu Janickim nie znudziły.
– Poznaliśmy Stanisława Rusina, który w Dwerniczku prowadził gospodarstwo i ośrodek wypoczynkowy, a iż pochodził ze Lwowa to Jurek oczywiście się z nim zaprzyjaźnił – kontynuuje swą opowieść pani Krystyna. – Kiedyś, był to chyba 1994 rok, powiedział nam, iż w sąsiedniej wsi Chmiel, mieszka żona Krzysztofa Komedy – Zosia, która chce sprzedać swoją chałupę i wrócić do Warszawy.
Państwo Janiccy kilka się zastanawiając pojechali wraz z panem Rusinem obejrzeć dom. Postanowili go kupić.
Co zmienili nowi lokatorzy? – Początkowo zostawiliśmy w tej chacie wszystko, nie wprowadzając żadnych zmian. Wstawiliśmy tylko nowe łóżka, a dawną drewutnię przerobiliśmy na pokój dziecięcy – opowiada żona Jerzego Janickiego. – Z upływem czasu dom i jego wnętrza stopniowo zmieniały się. Pożar domu w Chmielu wymusił na nas wprowadzenie wielu radykalnych zmian. Odbudowując spalony dach wpadliśmy m.in. na pomysł zagospodarowania, niewykorzystanego do tej pory poddasza.
– Podczas tej przebudowy odwiedził nas inny miłośnik Bieszczadów – Henryk Bielski, reżyser „Hasła”. Henio, jak przystało na reżysera był także doskonałym organizatorem w życiu prywatnym, więc energicznie wdrapał się na remontowane przez nas poddasze, by ocenić czy będzie tam wystarczająco dużo miejsca – czy też trzeba będzie podnieść dach wyżej. Stwierdził, iż jest idealnie – wspomina pani Krystyna. – Nie przyszło nam wtedy do głowy, iż Henio oceni wysokość docelowego poddasza według swojego, stosunkowo niskiego wzrostu. Efekt dziś jest taki, iż wchodząc na poddasze, trzeba się… mocno zgiąć w pasie.
Problemów przysporzyła im też studnia, bo przychodzący różdżkarze uparcie twierdzili, iż wody w pobliżu chałupy nie będzie. Na szczęście znalazł się taki, co ją jednak znalazł.
– Dom w Chmielu działa na naszą rodzinę jak magnes – niezmiennie od tylu lat wyrywa nas z objęć zapędzonej Warszawy i wciąga w rozkosz wsłuchiwania się w szum Sanu płynącego doliną – podkreśla pani Krystyna. – I niezmiennie od lat wita nas w progu naszej chmielowej chaty Pani Basia – cudowny „Dobry Duch” tego domu i najbliższy przyjaciel wszystkich jego mieszkańców… i ludzkich i zwierzęcych.
UAZ-em po bezdrożach
Bieszczadzki dom stał się dla Janickich ukochanym miejscem na ziemi. Spędzali tam wszystkie wakacje, święta, sylwestry… Pod każdym pretekstem starali się wyrwać do Chmiela choćby na krótko. Poza Bieszczadami, nie istniał już dla nich inny kierunek podróży.
– Przez pół dnia jechaliśmy do Chmiela tymi kiepskimi niegdyś drogami, 460 km w jedną stronę. Spędzaliśmy tam półtora dnia i wracaliśmy z powrotem do Warszawy przez kolejne pół dnia. Ale za każdym razem było warto! – podkreśla profesor okulistyki. – Przeniesienie się choćby na kilka chwil do bieszczadzkiego świata przynosi zawsze ogromny zastrzyk zdrowej, pozytywnej energii dla ciała i duszy! Za każdym razem wracaliśmy z Bieszczad naładowani nowymi siłami i wspomnieniami z odkrywania kolejnych bieszczadzkich zakamarków. Do tych bardziej odległych docieraliśmy jeżdżąc po bezdrożach starym kilkudziesięcioletnim i bardzo humorzastym UAZ-em. Pamiętam, iż któregoś dnia zablokowały się w nim hamulce i musiałam zatrzymać auto celowo wjeżdżając nim w ścianę garażu. Najzabawniejsze jest to, iż auto ma już teraz pewnie 50 lat, przez cały czas jeździ i doskonale hamuje… bez pomocy ściany!
– Kiedyś tym UAZem – wspomina dalej Krystyna Czechowicz-Janicka – o mało nie wpadliśmy do rowu na widok… kompletnie nagiego mężczyzny, który beztrosko szedł sobie szosą, prowadzącą z Dwernika w kierunku Zatwarnicy. W biały dzień, w samo południe, całkiem golutki młody człowiek. Po prostu szedł w promieniach sierpniowego słońca. Być może był to jeden z wielu hipisów, którzy osiedlali się wtedy pod Otrytem. Nie wyglądał na pijanego. Wyglądał na szczęśliwego. Bo jak inaczej czuć się w takich, jak bieszczadzkie, okolicznościach przyrody?
Spędzali w swojej arkadii niezapomniane chwile. Zabierali tam najbliższych – w tym wnuka Filipa, który od 3 roku życia spędzał w Bieszczadach każde swoje wakacje. – I tak jest nieprzerwanie od 30 lat – dodaje pani Krystyna. – Udało nam się rozkochać Filipa w tych magicznych połoninach i porannych mgłach nad Otrytem na tyle silnie, iż teraz to on ucieka z Warszawy do Chmiela pod każdym pretekstem. Wierzę, iż gdy tylko pojawią się na świecie dzieci Filipa, a prawnuki Jurka i moje, w naszym domu w Chmielu rozbrzmiewać będzie śmiech kolejnego pokolenia „uzależnionego od Bieszczad” – śmieje się.
Problem logistyczny z „Matysiakami”
Wielu wyobrażać sobie może, iż przebywający w Bieszczadach Jerzy Janicki siedział w zadumie pod Otrytem tworząc kolejne dzieła. Nic bardziej mylnego.
– O skupieniu w samotności nie było mowy. Po pierwsze zawsze byli u nas jacyś goście: jak nie rodzina, to znajomi lub nasi bieszczadzcy przyjaciele i sąsiedzi. Kochaliśmy ten permanentny gwar. Po drugie Jurek miał duszę reportera-odkrywcy, więc unikał ciszy i odosobnienia – uwielbiał spędzać czas z tubylcami, godzinami rozmawiając i biesiadując z nimi. Bieszczady nie były więc miejscem w którym on tworzył, tylko źródłem inspiracji, to tutaj bowiem zbierał materiały do rozwinięcia swoich twórczych pomysłów. Przetwarzał je na język filmu, książki czy słuchowiska radiowego dopiero przy biurku w Warszawie.
Nie można jednak powiedzieć, iż w Chmielu nie wyszło nic spod ręki mistrza. To tutaj powstało wiele odcinków radiowej sagi rodzinnej „Matysiakowie”.
– Z tymi „Matysiakami” pisanymi przez Jurka w Bieszczadach był swojego czasu zasadniczy problem… logistyczny – wspomina żona Jerzego Janickiego. – Jeszcze we wczesnych latach 80. nikt w okolicy Chmiela nie miał w domu telefonu, więc aby Jurek mógł omówić z reżyserem słuchowiska treść kolejnego cotygodniowego odcinka „Matysiaków”– musiał w tym celu udać się na pocztę w Lutowiskach i zamówić rozmowę telefoniczną z Warszawą. Z dzisiejszej perspektywy, logistyka ówczesnych połączeń wygląda wręcz niewiarygodnie: Pani telefonistka z poczty w Lutowiskach najpierw przez wiele minut próbowała połączyć się z pocztą w Ustrzykach Dolnych, następnie po upływie zwykle pół godziny Ustrzyki łączyły się z pocztą w Krośnie. Krosno po kolejnym długim oczekiwaniu łączyło się wreszcie z numerem docelowym… i tak po 2 godzinach oczekiwania na połączenie Jurek mógł wreszcie omówić treść „Matysiaków” ze swoim warszawskim rozmówcą.
O Warszawie nigdy tak ciepło nie mówił
To tutaj, w Bieszczadach powstała także „Czkawka”, czyli pierwsza część lwowskiej trylogii pióra Jerzego Janickiego. Często można spotkać się z opinią, iż pisarz wybrał Bieszczady, bo stamtąd miał blisko do swojego ukochanego Lwowa, a z połonin mógł zobaczyć światła miasta swojego dzieciństwa.
– Istotnie tak zawsze twierdził. Mam choćby zdjęcie, na którym widać, iż stoi na łące w Tarnawie tuż przy polskim słupku granicznym i wpatruje się daleko na wschód, w stronę swojego Lwowa. – opowiada żona. – Niemniej, Jurek przesiąknął Bieszczadami, był w nich zakochany, a ta piękna bieszczadzka kraina stała się nierozerwalną częścią jego życia – nie wiem czy nie najważniejszą. O Warszawie nigdy tak ciepło nie mówił jak o Chmielu, mimo iż serial „Dom” czy „Matysiakowie” były pisane z punktu widzenia Warszawiaka, którym też przecież był.
W gumiakach na premierę
Bieszczadom poświęcił Jerzy Janicki znaczną część swojej twórczości. Filmy „Hasło”, „Wolna sobota” czy „Kino Objazdowe”, których akcja rozgrywa się w Bieszczadach lat 70.tych cieszą się wciąż popularnością u widzów w Polsce i polskiej polonii. Pierwowzorami scenariuszy tych filmów były opowiadania zebrane w zbiorze kilkudziesięciu bieszczadzkich opowieści Jerzego Janickiego pt. „Nieludzki doktor”, opisujących historie z najbardziej pionierskiego okresu Bieszczad.
Janickiemu zależało by oficjalna premiera tej książki odbyła się oczywiście w Bieszczadach, ale też by nie przybrała charakteru salonowego przyjęcia, a imprezy z bieszczadzkim duchem. Odbyła się więc w… oborze dawnej owczarni.
Na zaproszeniach dla gości można było przeczytać m.in., iż „przestrzega się przed przyjściem w krawatach, waciaki i gumiaki mile widziane. Żadna lampka szampana, normalne pół litra i piwo. Żadnych zakąsek – normalna kiełbacha smażona nad ogniskiem. Żadna orkiestra, normalne chóralne „Góralu czy ci nie żal”.
– I, autentycznie, przyszli ludzie w gumiakach. Byli tam zarówno nasi znajomi, bieszczadzcy sąsiedzi, leśnicy, ale i turyści oraz dziesiątki tubylców, którzy być może za czytaniem książek na co dzień nie przepadali, ale znali Janickiego, przegadali z nim wiele godzin i wypili niejedną wspólną wódkę.
– Z tym alkoholem to zresztą miałam niezły ból głowy – wspomina żona Jerzego Janickiego. Musiałam pilnować, by mąż nie przekroczył trzech kieliszków, dlatego czwarty … piłam ja, w imieniu męża, i w ten sposób każdą bieszczadzką imprezę to ja opłacałam nazajutrz bólem głowy, a mąż wstawał świeży jak skowronek – śmieje się.
Brat łata
W 2000 r. Jerzy Janicki postanowił przybliżyć Bieszczady aktorom i reżyserom, z którymi współpracował także m.in. przy realizacji swoich bieszczadzkich filmów. Na organizowaną przez siebie Bieszczadzką Biesiadę Filmową ściągnął więc m.in. Emila Karewicza, Wiesława Gołasa, Wojciecha Siemiona czy Irenę Karel. Przyjaciele państwa Janickich odwiedzili tłumnie te strony także w 70. urodziny pisarza.
– Zjawili się aktorzy, reżyserzy oraz oczywiście rodzina i nasi przyjaciele zarówno z Bieszczad, w tym nieodżałowany Jerzy Nowakowski „Baryła”, jak również nasi znajomi z najdalszych zakątków Polski. W ramach prezentu urodzinowego – napisaliśmy scenariusz zabawy, której szczegółów Jurek-scenarzysta wcześniej nie znał. Jakie było Jego zaskoczenie, gdy jadąc w dniu swoich urodzin kolejką wąskotorową nagle z tej kolejki został porwany, wsadzony na konia i uprowadzony w las bieszczadzki – opowiada pani Krystyna.
Dziś, tabliczka z nazwiskiem Jerzego Janickiego wisi na Kapliczce Pamięci w Cisnej wśród największych „bieszczadników”. – Myślę, iż Jurek nie był tutaj w Bieszczadach traktowany jako ktoś obcy, czy przyjezdny turysta. – mówi jego żona.. – Chyba nie sposób było go nie lubić, bo był dowcipny, wesoły i serdeczny dla wszystkich. Opowiadał zawsze mnóstwo dykteryjek. Wspaniale się z nim spędzało czas. To był taki brat łata.
Pani Czechowicz – Janicka wie o czym mówi – przeżyła z mężem 43 lata. – Tworzyliśmy barwny związek. Może dzięki temu, iż każde z nas było inne – zastanawia się nasza rozmówczyni. – M. in. poprzez działania fundacji jego imienia, którą kieruję, staram się zadbać o to, żeby pamięć o moim mężu przetrwała jak najdłużej. Bo nie był to tuzinkowy człowiek!
Symboliczny grób w Lutowiskach
Pani Krystyna nie wyobraża sobie by nie wracać w Bieszczady. Tam może zamknąć się w ciszy, w otulinie starych drzew zasadzonych niegdyś przez Zofię Komedową. Często towarzyszy jej wnuk Filip, który także zaraził się miłością do tego zakątka i spędza tu każdą wolną chwilę. Poszedł też w ślady dziadka i tak jak on chce wkroczyć na filmową ścieżkę – jako operator filmowy.
Kiedy przejeżdżają przez Lutowiska, ich wzrok przykuwa Gminny Ośrodek Kultury, na którym widnieje nazwisko Jerzego Janickiego. Po drugiej stronie ulicy, przy budynku szkoły stoi zaś pamiątkowy obelisk – dwa odłamy skalne. Obok wizerunku twórcy widnieją tam słowa: „Tu przebywał, mieszkał i tworzył, stąd sławił Bieszczady – góry niezwykłe i trud żyjących tu ludzi”.
– Gdy tylko wracamy w Bieszczady, zawsze zapalamy tutaj świeczkę – zdradza pani Krystyna. – I z prawdziwym wzruszeniem przyznaję, iż częściej niż na jego grobie na Powązkach świecą się znicze właśnie przy tym głazie, tu w naszych Lutowiskach …