Biedni chłopcy zgubili się w ciemnym lesie [„Jak byliśmy młodsi”]

krytykapolityczna.pl 5 godzin temu

Oliver Lovrenski, Jak byliśmy młodsi, tłum. Karolina Drozdowska, ArtRage 2024

brat

dziś w nocy obudził mnie telefonem marco, płakał i mówił, on nie żyje ivor, i choćby nie musiał mówić kto, bo ja już wiedziałem, po prostu się rozłączyłem

Tę historię opowiada komuś, może wcale nie nam, Ivor. Podobny do autora, który jest bardzo młody – książka ukazała się, kiedy miał dwadzieścia lat, została dostrzeżona i wielokrotnie nagrodzona w Norwegii. I podobno oparta jest na jego własnych doświadczeniach.

Powróćmy jednak do bohatera. Rodzina Ivora pochodzi z Chorwacji. Wychowywały go samotna, zapracowana matka i ukochana babcia, która jednak umiera. Od pierwszej klasy podstawówki przyjaźni się z Marco (naprawdę Liban Mahomet Ali), muzułmaninem z Somalii. Ten dopiero przybył do Norwegii i początkowo nie zna języka. To dwaj najbystrzejsi chłopcy w klasie. Jednak Marco wygląda jak abdi spod mostu, a ja jak władimir co może ci dom odmalować.

Potem dołączają do nich jeszcze dwaj kolesie. Arjan o induskich korzeniach – mieszka w bursie albo w ośrodku wychowawczym, matka narkomanka. Trochę „inny” – brokeback montain i teges. Kolegom to nie przeszkadza: wolny człowiek, może robić, co chce, ale wydaje się, iż w grupie obowiązuje zasada: nie pytaj, nie mów. I wreszcie norweski Norweg – niski, jąkający się Jonas, mieszkający z wyjątkowo brutalnym ojcem.

Co chłopaki robią? Chodzą na wagary, snują się po Oslo, dużo ćpają – wszystko, co się da (a nazwy ma przeważnie slangowe), piją, palą jointy i oczywiście snus. (Co się robi ze snusem? Ssie?). Tracą przytomność, wymiotują, ktoś nie śpi przez kilka dób, ktoś na jakiś czas traci wzrok, wpadają w psychozy, mają zdiagnozowane depresje i stany lękowe.

Czy mają jakieś marzenia?

el chapo

Mieliśmy być 2pakiem i zlatanem, jordanem i tysonem, eldenem i banksym, i biznesmenem jak musk, więc to nie marzeń nam brakowało, tylko nadziei, i dlatego jesteśmy tu dzisiaj i będziemy chapo

Zaczynają dilować. Używają pięści, noży, maczet i choćby mają jeden pistolet. Kradną, oszukują i napadają, są okradani i napadani, odnoszą rany, może ktoś im zrobi charlie hebdo. Łapie ich policja, niektórzy trafiają do zamkniętych ośrodków. Ale mają jakieś zasady – child predators to największe zło.

Czy ktoś im próbuje pomóc? Szkoła, Urząd Ochrony Praw Dziecka, policja, psychologowie, niektórzy nauczyciele – bezskutecznie. Wszystkich ich nienawidzą, a przynajmniej taki fason trzymają. Dla siebie są jednak grupą wsparcia, braćmi, zawsze lojalnymi, jedynymi osobami, z którymi mogą szczerze porozmawiać. A choćby kimś więcej.

…this shit is mad, for my guys I’v been brudda, friend and fucking dad

w przedszkolu tata był jubilerem, żołnierzem, astronautą i piratem albo po prostu wcale go nie było, ale pirat był fajniejsza opcją

(Czy to nie jest poezja? Dla mnie jest).

Przy okazji trochę się dowiedzieliście, jak to jest napisane. Krótkie obrazki, czasem tak krótkie jak te przytoczone wyżej, oddzielone śródtytułami, czasem oczywistymi, ale czasem trzeba się nad nimi chwilę zastanowić. Bywa, iż mają dowcipną puentę, niekiedy urywają się w pół zdania, a raczej myśli. Bez kropki. To po prostu jeden monolog, choćby na końcu nie ma kropki, bo choć wierzymy, iż Ivor nie skończy martwy albo w więzieniu, iż będzie wyjątkiem, ale tego, czy tak się stanie, nie dowiemy się. Chociaż tak podpowiada nam autofikcjonalny charakter książki, którą czytamy – został pisarzem, więc może mu się udało.

No i język. Przyjaciele uczą się od siebie rozmaitych powiedzonek, sporo arabskich, czasem Marco mówi po somalijsku, a czasem przechodzi na czysty norweski. Ivor dorzuca coś po chorwacku. Jest w tym wszechobecny prosty angielski i szkolny hiszpański, wszystko, co gdzieś podłapali. Taki wolapik. Bywa, iż brakuje im słów: co to za zwierzątka, małe i zmieniają kolor? Wiadomo tylko, iż mieszkają na plaży we Włoszech i są wnukami krokodyla. Jest też slang, i to nie tylko cpuński, w książce tak bardzo nieróżniący się od polskiego, ale także odnoszący się do norweskich realiów. jeżeli nie byliście ćpunami w Oslo, nie wszystko jest jasne. Na końcu znajdziecie „Słowniczek słów i wyrażeń z multietnoslangu Ivora i jego kolegów” oraz „Słowniczek realiów ćpuńskiego Oslo”. Może warto przejrzeć je przed lekturą, ale i tak nie wszystko tam znajdziecie, i niekiedy po prostu trzeba zgadywać, o co chodzi, z kontekstu. Może przydałoby się więcej przypisów.

Bywa to barierą w lekturze, jednak ostatecznie dość łatwo ją pokonać. I nie powinno nam to przesłaniać innych rejestrów językowych. Często jest to dość prosty, potoczny język, można powiedzieć, iż ten utracony przez bohaterów, kiedy zaczynają odgrywać rolę twardych macho. W tym języku wraca się do dzieciństwa, opowiada (lub milczy) o prawdziwych marzeniach. O skrywanych uczuciach i tęsknotach.

mama

mówimy stara żeby nie musieć mówić mama, stara mnie ojebała zamiast mama się boi, mama się o mnie boi

W innym, dłuższym fragmencie Ivor opowiada, jak w szkole odbywa się lekcja WOS-u w związku rosnącą przestępczością młodocianych. Nauczycielka, która przedtem mówiła, iż małżeństwo to więzienie, coś o wolności itd., teraz mówi o poszukiwaniu męskich wzorców, opisuje ideał mężczyzny, za pomocą którego chłopcy nie weszliby na złą drogę. Ivor nie wytrzymuje: Laska puszyła się jakby wynalazła koło, więc wstałem i mówię: gratulacje, taki ktoś nazywa się tata. Wciąż tęskni za babcią (pokolenie 68). Za wyjazdami do rodzinnego kraju, trochę raju, za większą rodziną.

To, jak autor używa języka, rozpiętego między rynsztokiem i poezją, z odniesieniami kulturowymi, które może niekoniecznie pochodzą tylko z wiedzy młodocianych przestępców, cała ta mieszanka języków (multietnoslang), konstrukcja, celowy i zrozumiały wybór specyficznej ortografii – wszystko to mi się podobało. A jeszcze bardziej spodobało przy drugiej lekturze (to krótka książeczka) – kiedy już nauczyłam się tego języka i nie potykałam o różne wyboje.

Pod tym wszystkim ukrywa się jednak dość przewidywalna i schematyczna opowieść. Oto chłopcy, którzy pochodzą z niższych klas, imigranci z niepełnych, przemocowych rodzin sięgają po używki, a potem to jest już równia pochyła. Państwo nie potrafi im pomóc, a kapitalizm daje im marzenia, ale nie nadzieję na ich realizację. Są w gruncie rzeczy dobrzy, wciąż w pewnym sensie niewinni. Sceny przemocy są odsuwane w tło, a na pierwszym planie jest ich przyjaźń, problemy emocjonalne i pragnienia, takie wciąż najpowszechniejsze, adekwatnie konserwatywne. Żeby mieć mamę, tatę, rodzinę, także w przyszłości. I przyzwoitą pracę. I swoim dzieciom zapewnić naprawdę dobre dzieciństwo. Jak mówi jego dziewczyna, to, o czym opowiada Ivor, to nie wspomnienia, a traumy. Nie są sprawcami, tylko ofiarami. W społeczeństwie, które nie jest wolne od rasizmu i uprzedzeń, są wzorem społeczności multuikulti i tolerancji. Jak w jakiejś bajce. Ubodzy, skrzywdzeni przez rodziców chłopcy w dziurawych butach zabłądzili do czarnego lasu. Tam z głodu najedli się trujących jagód, a przez to robili różne złe rzeczy. Ale też cierpieli i dzielnie się wspierali, mimo iż się różnili. Czasem spotykali jakieś drogowskazy, ale wciąż nie mogli znaleźć drogi. Może jednak któremuś się uda.

Trudno, żeby nie przychodziło nam do głowy porównanie książki Lavrenskiego do autobiograficznej opowieści Gabriela Krauzego Tu byli, tak stali. Nawet fizycznie i w stylówce są do siebie podobni, i obydwaj mają imigranckie korzenie.

Jedna i druga książka jest literacko interesująca, choć różnią się w wyborze formy. Obie opowiadają o podobnym, bandyckim doświadczeniu młodych mężczyzn. Książka Krauzego wydaje mi się jednak bardziej autentyczna, budząca etyczne wątpliwości i przez to niewygodna. Lavrenskiego można łatwiej przełknąć, choćby trochę się wzruszyć, umościć w znanej i słusznej narracji. Czy to wada, czy zaleta, na to pytanie sami sobie odpowiedzcie.

Idź do oryginalnego materiału