Po co komuś telewizja, internet i demokracja, skoro obchodził się bez nich przez całe życie? Wbrew pozorom nie jest to czcze pytanie. Szczególnie jeżeli mowa o Bhutanie, do którego owe zdobycze cywilizacji zawitały dopiero na początku dwudziestego pierwszego wieku.
Kilka lat temu Pawo Choyning Dorji rozsławił leżące u podnóży Himalajów Królestwo Smoka nominowaną do Oscara "Lunaną". Trudno było nie polubić tej kameralnej historii o mieszczuchu odnajdującym spokój w odciętej od świata górskiej wiosce. Pomimo prostoty i korzystania z narracyjnych klisz, "Lunana" i jej otulająca niczym ciepły koc atmosfera wciąż nie dają mi o sobie zapomnieć. Czy po wielu miesiącach od seansu nie zapomnę również o kolejnym filmie Dorjiego? Z pewnością "Mnich i karabin" ma w sobie cząstkę tego samego uroku, który kupił mnie w debiucie azjatyckiego twórcy.
Reżyser i tym razem zabiera widzów na bhutańską prowincję – do zamieszkałego przez niecałe dwa tysiące ludzi gewogu (miejscowy odpowiednik polskiego powiatu) Ura. Jest rok 2006, król abdykuje i decyduje się zarządzić pierwsze demokratyczne wybory w kraju. Zanim to jednak nastąpi, obywatele muszą nauczyć się głosować – w całym państwie realizowane są próbne wybory, w których można oddać głos na jedną z trzech fikcyjnych partii. W tym celu do Ury przyjeżdża Tshering Yangden (Pema Zangmo Sherpa), przewodnicząca centralnej komisji wyborczej. Jednocześnie miejscowy lama (Kelsang Choejay) wysyła swojego ucznia (Tandin Wangchuk), żeby przed pełnią (dzień próbnych wyborów) zdobył dla niego karabin. Duchowny nie zdradza, do czego zamierza wykorzystać broń.
Dorji splata ze sobą kilka wątków, tworząc fabularną mozaikę, dzięki czemu udaje mu się pokazać przekrój bhutańskiej ludności (ze szczególnym naciskiem na prowincję), ale także pejzaż postaw wobec modernizacji kraju. Autor "Mnicha i karabinu" posiada umiejętność opowiadania o tematach ważnych społecznie w sposób lekki, angażujący i przystępny, w czym przypomina mistrza włoskiego neorealizmu Vittoria De Sikę. Groteskowa scena inscenizowanej przez przedstawiciela komisji wyborczej kłótni pomiędzy zwolennikami dwóch fikcyjnych partii mogłaby z powodzeniem wpasować się w sposób kreowania świata znany z "Cudu w Mediolanie".
Na pozór w "Mnichu i karabinie" Dorji neguje potrzebę modernizacji i demokratyzacji Bhutanu. Na potwierdzenie tej tezy można przywołać fragmenty, w których ludzie z dziecięcą, wręcz niezdrową fascynacją, zasiadają przed szroniącymi, kineskopowymi telewizorami i z coca-colą w ręku oglądają najnowsze przygody Jamesa Bonda – gdyby nie "Quantum of Solace", nie wiedzieliby choćby jak wygląda broń. Zanim do gewogu przybyła Yangden, mało kto znał tutaj potrzebną do zarejestrowania się w spisie wyborców datę urodzenia i nazwisko, bo, jak skomentował jeden z mieszkańców: "Do czego to komukolwiek potrzebne?". Kampania wyborcza skłóca żyjących do tej pory we wzajemnej zgodzie obywateli. Postawa patriotyczna miejscowych ogranicza się do bezgranicznego szacunku żywionego do króla – jego panowanie daje im szczęście i poczucie przynależności do wielowiekowej tradycji. Ludzie nie rozumieją, po co oddawać część monarszych prerogatyw na rzecz wybieranych powszechnie przedstawicieli.
Reżyser wyraźnie ceni sobie prowincjonalną prostotę egzystencji – uwznioślił ją w "Lunanie", a w "Mnichu i karabinie" jej wartość rozpatruje w szerszym społeczno-politycznym kontekście. Można zarzucić Dorjiemu, iż nadmiernie fetyszyzuje wiejską, pozbawioną cywilizacyjnych dóbr codzienność, iż romantyzuje bytność Bhutanu wśród państw trzeciego świata i z uporem wierzy w słowa rodem z poezji Jana Kochanowskiego: "Wsi spokojna, wsi wesoła". "Mnicha i karabin" należy jednak traktować przede wszystkim jako manifest świadomego korzystania z dóbr Zachodu, w ramach którego szanuje się tradycję oraz zwyczaje. Reżyser krytykuje unowocześnianie państwa na globalne kopyto, bez zwracania uwagi na lokalną specyfikę. jeżeli Dorji deprecjonuje, to nie demokrację i nowoczesność jako taką, a krwiożerczy kapitalizm oraz wiążącą się z nim przemoc, co świetnie podkreśla przewrotna rola tytułowego karabinu w fabule. Twórca nie chce, żeby jego pobratymcy przeceniali wagę pieniądza i roztrząsali, czym jest agresja i wojna (nawet czysto teoretycznie).
Nie wiem, czy rzeczywiście Bhutan można uznać za tak spokojne, sielskie i pozbawione globalnych żądz miejsce jak to widzimy w "Mnichu i karabinie", ale rozumiem egoistyczną potrzebę ocalenia choćby cząstki tej kruchej bezpretensjonalności we współczesnym świecie. Dorji wyraźnie uważa, iż jeżeli podejdzie się do takich enklaw z odpowiednią delikatnością, to zaadaptują one cywilizacyjne zdobycze w zdrowy sposób.
Problem przedstawiony w "Mnichu i karabinie", który w uproszczeniu można streścić w słowach: "Modernizować czy nie modernizować, a jeżeli modernizować to jak?", wyraźnie trapi filmowców w ostatnich latach, co pokazały niedawne hiszpańskie "Bestie" i "Alcarras". W obu twórcy próbują odpowiedzieć na pytanie o przyszłość wsi i o to, kto będzie czerpał z niej benefity. Nie oferują jednak na ten problem żadnej recepty, a wyróżniający się na tle iberyjskich filmów optymizm z "Mnicha i karabinu" wynika z przyjętej w opowieści konwencji i pewnej nadziei na to, iż utopijna wizja rzeczywistości może się ziścić.
Powyższe rozważania blakną pod wpływem olśniewających bhutańskich krajobrazów. Przepięknie sfilmowane łąki porastające łagodne górskie zbocza, które przypominają nieco te z polskich Beskidów, hipnotyzują bukolicznym urokiem. Styl Dorjiego również ma w sobie spokój i delikatność tamtejszego krajobrazu a na dodatek pewną cichą refleksyjność buddyjskiej medytacji. Ostatecznie, podobnie jak w przypadku "Lunany", po seansie "Mnicha i karabinu" ma się ochotę rzucić wszystko i jechać do Bhutanu, żeby pośród sprzyjających okoliczności przyrody obserwować, jak rozkręca się tamtejszy demokratyczny ustrój.
Kilka lat temu Pawo Choyning Dorji rozsławił leżące u podnóży Himalajów Królestwo Smoka nominowaną do Oscara "Lunaną". Trudno było nie polubić tej kameralnej historii o mieszczuchu odnajdującym spokój w odciętej od świata górskiej wiosce. Pomimo prostoty i korzystania z narracyjnych klisz, "Lunana" i jej otulająca niczym ciepły koc atmosfera wciąż nie dają mi o sobie zapomnieć. Czy po wielu miesiącach od seansu nie zapomnę również o kolejnym filmie Dorjiego? Z pewnością "Mnich i karabin" ma w sobie cząstkę tego samego uroku, który kupił mnie w debiucie azjatyckiego twórcy.
- N8 Studios
- Tomson Films
- Visions Sud Est
- Jim Henson Company, The
- Direction du Développement et de la Coopération (DDC), Département Fédéral des Affaires Etrangères
- Closer Media
- Films Boutique
Reżyser i tym razem zabiera widzów na bhutańską prowincję – do zamieszkałego przez niecałe dwa tysiące ludzi gewogu (miejscowy odpowiednik polskiego powiatu) Ura. Jest rok 2006, król abdykuje i decyduje się zarządzić pierwsze demokratyczne wybory w kraju. Zanim to jednak nastąpi, obywatele muszą nauczyć się głosować – w całym państwie realizowane są próbne wybory, w których można oddać głos na jedną z trzech fikcyjnych partii. W tym celu do Ury przyjeżdża Tshering Yangden (Pema Zangmo Sherpa), przewodnicząca centralnej komisji wyborczej. Jednocześnie miejscowy lama (Kelsang Choejay) wysyła swojego ucznia (Tandin Wangchuk), żeby przed pełnią (dzień próbnych wyborów) zdobył dla niego karabin. Duchowny nie zdradza, do czego zamierza wykorzystać broń.
Dorji splata ze sobą kilka wątków, tworząc fabularną mozaikę, dzięki czemu udaje mu się pokazać przekrój bhutańskiej ludności (ze szczególnym naciskiem na prowincję), ale także pejzaż postaw wobec modernizacji kraju. Autor "Mnicha i karabinu" posiada umiejętność opowiadania o tematach ważnych społecznie w sposób lekki, angażujący i przystępny, w czym przypomina mistrza włoskiego neorealizmu Vittoria De Sikę. Groteskowa scena inscenizowanej przez przedstawiciela komisji wyborczej kłótni pomiędzy zwolennikami dwóch fikcyjnych partii mogłaby z powodzeniem wpasować się w sposób kreowania świata znany z "Cudu w Mediolanie".
- N8 Studios
- Tomson Films
- Visions Sud Est
- Jim Henson Company, The
- Direction du Développement et de la Coopération (DDC), Département Fédéral des Affaires Etrangères
- Closer Media
- Films Boutique
Na pozór w "Mnichu i karabinie" Dorji neguje potrzebę modernizacji i demokratyzacji Bhutanu. Na potwierdzenie tej tezy można przywołać fragmenty, w których ludzie z dziecięcą, wręcz niezdrową fascynacją, zasiadają przed szroniącymi, kineskopowymi telewizorami i z coca-colą w ręku oglądają najnowsze przygody Jamesa Bonda – gdyby nie "Quantum of Solace", nie wiedzieliby choćby jak wygląda broń. Zanim do gewogu przybyła Yangden, mało kto znał tutaj potrzebną do zarejestrowania się w spisie wyborców datę urodzenia i nazwisko, bo, jak skomentował jeden z mieszkańców: "Do czego to komukolwiek potrzebne?". Kampania wyborcza skłóca żyjących do tej pory we wzajemnej zgodzie obywateli. Postawa patriotyczna miejscowych ogranicza się do bezgranicznego szacunku żywionego do króla – jego panowanie daje im szczęście i poczucie przynależności do wielowiekowej tradycji. Ludzie nie rozumieją, po co oddawać część monarszych prerogatyw na rzecz wybieranych powszechnie przedstawicieli.
Reżyser wyraźnie ceni sobie prowincjonalną prostotę egzystencji – uwznioślił ją w "Lunanie", a w "Mnichu i karabinie" jej wartość rozpatruje w szerszym społeczno-politycznym kontekście. Można zarzucić Dorjiemu, iż nadmiernie fetyszyzuje wiejską, pozbawioną cywilizacyjnych dóbr codzienność, iż romantyzuje bytność Bhutanu wśród państw trzeciego świata i z uporem wierzy w słowa rodem z poezji Jana Kochanowskiego: "Wsi spokojna, wsi wesoła". "Mnicha i karabin" należy jednak traktować przede wszystkim jako manifest świadomego korzystania z dóbr Zachodu, w ramach którego szanuje się tradycję oraz zwyczaje. Reżyser krytykuje unowocześnianie państwa na globalne kopyto, bez zwracania uwagi na lokalną specyfikę. jeżeli Dorji deprecjonuje, to nie demokrację i nowoczesność jako taką, a krwiożerczy kapitalizm oraz wiążącą się z nim przemoc, co świetnie podkreśla przewrotna rola tytułowego karabinu w fabule. Twórca nie chce, żeby jego pobratymcy przeceniali wagę pieniądza i roztrząsali, czym jest agresja i wojna (nawet czysto teoretycznie).
Nie wiem, czy rzeczywiście Bhutan można uznać za tak spokojne, sielskie i pozbawione globalnych żądz miejsce jak to widzimy w "Mnichu i karabinie", ale rozumiem egoistyczną potrzebę ocalenia choćby cząstki tej kruchej bezpretensjonalności we współczesnym świecie. Dorji wyraźnie uważa, iż jeżeli podejdzie się do takich enklaw z odpowiednią delikatnością, to zaadaptują one cywilizacyjne zdobycze w zdrowy sposób.
- N8 Studios
- Tomson Films
- Visions Sud Est
- Jim Henson Company, The
- Direction du Développement et de la Coopération (DDC), Département Fédéral des Affaires Etrangères
- Closer Media
- Films Boutique
Problem przedstawiony w "Mnichu i karabinie", który w uproszczeniu można streścić w słowach: "Modernizować czy nie modernizować, a jeżeli modernizować to jak?", wyraźnie trapi filmowców w ostatnich latach, co pokazały niedawne hiszpańskie "Bestie" i "Alcarras". W obu twórcy próbują odpowiedzieć na pytanie o przyszłość wsi i o to, kto będzie czerpał z niej benefity. Nie oferują jednak na ten problem żadnej recepty, a wyróżniający się na tle iberyjskich filmów optymizm z "Mnicha i karabinu" wynika z przyjętej w opowieści konwencji i pewnej nadziei na to, iż utopijna wizja rzeczywistości może się ziścić.
Powyższe rozważania blakną pod wpływem olśniewających bhutańskich krajobrazów. Przepięknie sfilmowane łąki porastające łagodne górskie zbocza, które przypominają nieco te z polskich Beskidów, hipnotyzują bukolicznym urokiem. Styl Dorjiego również ma w sobie spokój i delikatność tamtejszego krajobrazu a na dodatek pewną cichą refleksyjność buddyjskiej medytacji. Ostatecznie, podobnie jak w przypadku "Lunany", po seansie "Mnicha i karabinu" ma się ochotę rzucić wszystko i jechać do Bhutanu, żeby pośród sprzyjających okoliczności przyrody obserwować, jak rozkręca się tamtejszy demokratyczny ustrój.