BEZWSTYDNY MORTDECAI. Dziwnie nieśmieszna komedia z wygłupami Deppa

film.org.pl 9 miesięcy temu

Jest coś fascynującego w porażce Bezwstydnego Mortdecaia, którego nie potrafię do końca skreślić. Gdy po 15 minutach seansu zorientowałem się, iż nie zaśmiałem się jeszcze ani razu zrozumiałem, iż trafiłem na brylant. Od komedii wymaga się przede wszystkim tego, aby bawiła, ale najlepsze, co mogę napisać o nowym filmie Davida Koeppa to, iż jest sympatyczny. To i tak nieźle. Po zwiastunach, w których Johnny Depp przesadnie błaznował, bałem się najgorszego. Mortdecai nie jest filmem złym, ale niechcianym. Stanowi nowy dowód świadczący o postępującej niemocy Deppa, którego pomysł na rolę od kilku ładnych lat ogranicza się do bycia ekscentrycznym, w najgorszym tego słowa znaczeniu. Ale obwinianie tylko aktora za niepowodzenie, jakim jest nowy film z jego udziałem, byłoby niesprawiedliwością.

Gdy poznajemy tytułowego bohatera jest on stojącym na granicy bankructwa marszandem, którego zadłużenie sięga 8 milionów funtów z tytułu niepłacenia podatków. Na szczęście jego kontakty w światku kolekcjonerów sztuki – gdzie nie wszystko jest do końca legalne – są na tyle cenne, iż dług może zostań darowany, o ile Mortdecai pomoże MI-5 w znalezieniu skradzionego obrazu Goi. gwałtownie okazuje się, iż na odwrocie dzieła zapisane są numery kont, które zawierają zrabowane przez hitlerowców pieniądze. Nic więc dziwnego, iż tropem obrazu podążają również rosyjscy gangsterzy, amerykański milioner ze swoją córką nimfomanką oraz, oczywiście, sam Mortdecai chcący przechytrzyć wszystkich i ujść z życiem. Towarzyszy mu jego wierny sługa/ochroniarz Jock, zaś swoje prywatne śledztwo postanawia prowadzić również żona głównego bohatera, Johanna.

Film Koeppa to dziwnie nieśmieszna komedia, adekwatnie ramotka, bowiem jawnie nawiązująca do powstałych w latach 60. brytyjskich fars. Ich bohaterowie często byli wplątani w jakąś kryminalną intrygę, choć jeszcze częściej mówili i myśleli o seksie. Humor był niewybredny, acz nieprzypadkowo filmy te cieszyły się sporą popularnością, doskonale pasując do epoki, w której powstały. Na myśl przychodzi chociażby seria „Do dzieła” i komedie z Peterem Sellersem. Mortdecai jest od nich dużo bardziej bezpośredni i dosłowny (w jednej scenie widzimy wzwód, w innej ekran zalewają wymiociny), jednocześnie starając się zachować atmosferę beztroskiej zabawy, jaka charakteryzowała tamte tytuły. Zabawy jednak wymuszonej, w dużej mierze przed Deppa, nie potrafiącego opanować się przed wygłupami, które niestety nie przekładają się na śmiech u widzów.

Zwłaszcza w zestawieniu z innymi aktorami wydaje się on szarżować, tak jakby musiał udowodnić, iż gra tu pierwsze skrzypce. Na jego tle każdy wypada lepiej, począwszy od Gwyneth Paltrow i Paula Bettany, grających kolejno jego żonę i ochroniarza. Ona nie ma łatwego zadania – wątek jej oraz Mortdecaia sprowadza się do sporu o nowo wyhodowane wąsy męża, którymi ona gardzi tak bardzo, iż każe mu spać w osobnym łóżku, zaś za każdym razem, gdy dochodzi do zbliżenia, Johanna dostaje mdłości. I jakimś cudem Paltrow wygrywa te momenty. Bettany jako Jock ma zdecydowanie przyjemniejszą rolę, w co drugiej scenie pojawiając się z półnagimi dziewczynami, bowiem jego postać to nie tylko zakapior, ale też istny pies na baby. Podobnie jak motyw wąsów Mortdecaia jest to dowcip, który przewija się przez cały film, ale robi dużo lepsze wrażenie, bo Jocka obserwujemy zawsze po odbytym stosunku, gdy wygląda na niespecjalnie zainteresowanego kontynuowaniem przelotnej znajomości z partnerką.

Właściwie to cały film składa się z kilku żartów, powtarzanych w kółko, tak jakby scenarzyście zabrakło pomysłów już na starcie. Zatem możemy się pośmiać po wielokroć z dowcipów o przyrodzeniu („Otwórz jaja.” to dla mnie cytat roku, a mamy dopiero styczeń), bądź o przypadkowym ranieniu Jocka, za każdym razem przez Mortdecaia. Co jakiś czas główny bohater pyta się swojego zaufanego człowieka, jak myśli, jak to się skończy. Nie liczy się, co ma się skończyć, ale samo pytanie. Odpowiedź Jocka prawie zawsze jest ta sama („Obawiam się, iż nie wiem.”), dopóki i jego to ciągłe powtarzanie nie zaczyna denerwować, i rzuca „A skąd mam wiedzieć, do cholery?!”. adekwatna reakcja.

Jest też Ewan McGregor jako agent MI-5, rozpaczliwie zakochany w Johannie od czasu studiów, gdzie poznał również Mordecaia. Rola mało efektowna, raczej niewdzięczna dla aktora takiej klasy, choć podoba mi się, jak jego postać próbuje sterować poczynaniami tytułowego bohatera, byle tylko być sam na sam z jego żoną. Ale właśnie przy scenach z McGregorem najbardziej rzuca się w oczy przesadność gry Deppa, jego nadekspresja i chęć, aby przerysować Mortdecaia w każdej minucie. Gdy zatem przychodzi moment, aby jego bohater zabłysnął inteligencją i wiedzą w dziedzinie sztuki, można doznać niemałego szoku, widząc, iż rzeczywiście zna się on na rzeczy. Depp nie powinien grać imbecyla pokroju komisarza Clouseau, skoro w rzeczywistości ma on więcej oleju w głowie niż ktokolwiek chce przyznać.

Jak już pisałem, nie cała wina leży po stronie aktora. Koepp jest świetnym scenarzystą, ale reżyserem nierównym. Umie opowiadać, nigdy nie gubi rytmu swojego filmu, ale nie zawsze wie, jak dobrze podać dowcip. Inna sprawa, iż wiele z nich jest stara jak świat, a wtedy dużo zależy od reżysera. Koepp częściej jednak ufa aktorom niż własnym umiejętnościom, być może dlatego Depp sprawia wrażenie, jakby wymknął się spod kontroli. Na szczęście zarówno warstwa wizualna, jak i muzyczna filmu jest pierwszorzędna. Pod tym względem twórcy spisali się, bowiem Mortdecai rzeczywiście przypomina filmy, na których się wzorował. Jest przyjemnie kolorowy, ze ścieżką dźwiękową wpadającą w ucho, zwłaszcza świetną piosenką z napisów końcowych.

Gdy kilka lat temu przypomniałem sobie Kleopatro, do dzieła uderzyło mnie, jak bardzo ten film się zestarzał i jak mało mnie bawi. Pamiętałem go jako prawdziwą beczkę śmiechu, a powtórka po latach okazała się wyjątkowo rozczarowującym przeżyciem. Również niektóre Różowe Pantery z Peterem Sellersem nie zestarzały się najlepiej. Być może zatem jestem zbyt surowy dla Bezwstydnego Mortdecaia. Istnieje szansa, iż Koepp sprostał zadaniu i nakręcił bardzo wierną kopię tamtego kina, z całym dobrodziejstwem inwentarza, można by rzec. Oczywiście przez cały czas pozostaje kwestia Johnny’ego Deppa i jego wąsów. Kiedyś dam im jeszcze jedną szansę.

Idź do oryginalnego materiału